Grecka tragedia Tymoteusza
Starożytni Grecy znali niezwykle skuteczne sposoby motywacji swoich żołnierzy przed najważniejszymi bitwami.
Gdy setki lat przed narodzinami Chrystusa greccy żołnierze pod dowództwem Aleksandra Wielkiego dopływali do wrogich perskich ziem, pierwszym rozkazem, jaki usłyszeli po dobiciu do brzegów, było: „Spalić łodzie!”. Nic skuteczniej nie zabijało w nich najbardziej choćby nieśmiałej myśli o odwrocie niż całkowite jego uniemożliwienie.
Wystarczyło tylko odciąć drogę ucieczki. Nie dać wyboru. Spowodować, by zwycięstwo stało się jedynym celem, jedynym pragnieniem. Sensem. By wywalczeniu go podporządkować wszystko inne, zabijając wszelki strach, najdrobniejsze choćby wątpliwości, niepewność.
Gdy łodzie zamieniały się w popiół, każdy grecki żołnierz miał serce, głowę i mięśnie przepełnione jedną tylko myślą – o zwycięstwie.
Tymoteusz Świątek nie potrzebował żadnej dodatkowej motywacji na wrocławskiej gali Fight Exclusive Night 6. Jego wojowniczy charakter, niesłychana zadziorność, serce przepełnione odwagą zakrawającą o głupotę i szczęka wzmacniana tytanem były atrybutami, które z nawiązką wystarczały, by nie zmuszać go do palenia za sobą łodzi, gdy wchodził do klatkoringowej areny na, jak się okazało, wojnę z Victorem Marinho. Nie raz bowiem, nie dwa Omen udowadniał, że śmierci się nie lęka, choć i nie raz, nie dwa ten i ów, obserwując batalie Świątka, odnieść musiał wrażenie, że wspomniane wcześniej, pochwały godne cechy wojownika w połączeniu z kiepskim wyszkoleniem bojowym tworzyć muszą morderczą dla ich właściciela kombinację. Odrąbujesz takiemu palec po palcu, rękę po ręce, a ten się prosi o nogi. O głowę. Nieśmiertelny charakter Tymoteusza jest też jego przekleństwem.
Gdy sędzia Sebastian Jagielski, który, jak twierdzi, jest w ringu po to, by dbać o zdrowie zawodników, co w jego narzeczu znaczyć musi, że jest tam ni mniej, ni więcej po to, by ich katować; otóż, gdy tenże oprawca dał sygnał do rozpoczęcia boju Świątka z Marinho, grecka łódź Polaka stanęła w ogniu.
Z każdą kolejną rundą tej nierównej batalii płomienie trawiły ją coraz bardziej. Narożnik Świątka miał wiele okazji, by spróbować ją ugasić, poskromić płomienie. Z każdym potężnym ciosem Portugalczyka, po którym nogi uginały się pod ich podopiecznym, a jego twarz podlegała coraz to większym deformacjom, los oferował im szansę. Okazję. Wiadro wody. Wiadra. Hektolitry. Oni jednak, z Tomaszem Knapem na czele, mieli inną wizję. W ich umysłach łódź już dawno spłonęła, wiadra były puste i nie było już wyjścia. Nie było sensu cofnąć się choćby o krok.
Być może uwierzyli w nieśmiertelność swojego żołnierza. Być może widok płonącej łodzi jakimś chichotliwie złowieszczym zrządzeniem losu rozpalił też w ich umysłach nadzieję, że jednak ich wojownik nadal może wyjść z tej walki z tarczą. Pozwalał się tlić tejże nadziei. Być może łudzili się do końca. Do momentu aż Świątek z łoskotem padał na deski po tej jakże samotnej dla niego walce.
Domyślam się, co po wrocławskiej klęsce powie tragiczny bohater, gdy dojdzie do siebie. Każdy się domyśla. Podziękuje narożnikowi za spalenie jego łodzi. Stanie po ich stronie. Może powtórzy po raz kolejny, że jest „Nieśmiertelnym”. Będzie pielęgnował mit. Taki już jest.
Skoro sam grecki żołnierz, jak przewiduję, nie dostrzeże problemu, to czy inni powinni to zrobić za niego? Czy powinniśmy odmawiać mu prawa do bycia zabitym w ringu? Przywołać go do porządku ze względu na szeroko rozumiane dobro MMA?
Być może dla Tymoteusza Świątka wcale nie zdrowie jest najważniejsze? Może jest nim wspomniany mit nieśmiertelności? Nie wiem.
Wiem jednak, że oglądanie jego pojedynku z Victorem Marinho jakąkolwiek przyjemność sprawiać mogło nie przez cztery rundy – jak zdawali się odbierać tę walkę komentatorzy, do których, jak sądzę, dopiero przy okazji ostatniej przerwy dotarło, co też tu się wyprawia – ale przez niespełna pięć. Pierwszych minut. Wówczas bowiem starcie to powinno było zostać przerwane. Po raz pierwszy. I drugi. Ostatni.
Dlaczego powinno było zostać przerwane? Czy postawa greckiego Polaka z bocheńskiego Fightmana w drugiej czy trzeciej rundzie tego morderczego boju nie jest dowodem na to, że jednak słusznie wyszedł on poza premierową odsłonę? Otóż, ten tekst nie o tym traktuje.
Jest on bowiem o greckich bohaterach i Nicku Diazie, który wie, jak poskramiać płomienie trawiące łódź bliskiej mu osoby.
fot. Jacek Karczewski (MMAnia.pl)
Komentarze: 2