Moje sztokholmskie boje
Siedzę sobie spokojnie pod oktagonem, gdy nagle czuję czyjąś rękę na ramieniu. Odwracam się, a tam… herszt!
Po tym, gdy ogłoszono, że na gali UFC Fight Night 53 wystąpi trzech Polaków w osobach Jana Błachowicza, Krzysztofa Jotko i Marcina Bandela, decyzja zapadła, a klamka została podjęta – wiedziałem, że tej gali nie mogę odpuścić, choćby mury się waliły. Nie miałem jednak wówczas zielonego pojęcia, czy Lowking może liczyć na akredytację. Wobec tego w dniu, w którym ruszyła sprzedaż biletów, w te pędy zakupiłem je w liczbie czterech, zapominając kompletnie, że przecież nie będzie tam Alexandra Gustafssona, więc z kupnem wejściówek wcale nie trzeba było się spieszyć.
Ostatecznie, jak większość z Was wie, dwa z tych biletów rozdałem w konkursie, dwa pozostałe sprzedałem, bo UFC hojnie obdarowało Lowkinga akredytacją – choć kompletnie o niej zapomniałem, w ostatnim przewidzianym dniu w potwornym pośpiechu dopełniając formalności.
Ruszamy!
Miałem wyobrażenie, że w dniu gali o 5 rano na lotnisku w Warszawie spotkam masę polskich fanów lecących do Sztokholmu, by oglądać swoich pupili. Rzeczywistość jednak okazała się zupełnie inna, bo można ich było policzyć na palcach jednej ręki, a większość podróżnych po prostu leciała na weekend do Sztokholmu w celach innych niż oglądanie mordobicia w Globe Arenie.
Na lotnisku Skavsta oddalonym około 100 kilometrów od Sztokholmu przywitani zostaliśmy gęstą mgłą, którą można było kroić nożem, gdyby akurat ktoś miał takowy pod ręką. Następnie po nieco ponad godzinnej podróży autokarem dostąpiłem w końcu zaszczytu postawienia nogi na sztokholmskiej ziemi tylko po to, by zadać sobie transcendentalne pytanie: „No i co teraz?”. Trzeba Wam bowiem wiedzieć, że nie przygotowałem się starannie do całej podróży, wychodząc z założenia, że jakoś to będzie, więc gdy w końcu dotarłem na miejsce przeznaczenia, pojęcia bladego nie miałem, gdzie się udać.
Okrągła budka z napisem „INFO”, upstrzona dziesiątkami kolorowych ulotek o Sztokholmie, była dokładnie tym, czego szukałem. Uprzejma pani z zaskakująco niewymuszonym – albo dobrze wytrenowanym – uśmiechem poinstruowała mnie, w jaki sposób dotrzeć mogę tam, gdzie chcę. W rezultacie godzinę i 50 zł (Sztokholm do tanich nie należy) później byłem już w pokoju wynajętym przez airbnb.pl, który był moją jednodniową bazą wypadową. Zlokalizowany około 3 kilometry od Globe Areny, w niewielkiej dzielnicy niskich bloków otoczonych bujnymi lasami. Trudno było odnieść wrażenie, że to nadal Sztokholm, a nie jakieś osobne miasteczko. Uwagę zwracały dziesiątki rowerów porozstawianych luźno na osiedlu, które stały tam, w żaden sposób nie zabezpieczone przed kradzieżą, przez całą noc. W szwedzkim języku najwyraźniej – jak w eskimoskim – słowo „kradzież” nie występuje. A może po prostu było to jakieś prawdziwie szwedzkie osiedle, nieskalane falą imigrantów?
Po królewsku
Ze swojej bazy wypadowej wyruszyłem malowniczą okolicą, pełną lasów z jednej i ogrodów z drugiej strony, kilka godzin przed galą, bo w międzyczasie dotarły do mnie wieści, że okolica Globe Areny pełna jest centrów handlowych i innych przybytków nowoczesności, których sam widok zmniejsza co prawda automatycznie mój pasek życiowej energii o połowę, ale, jako że po powrocie do Polski czekały na mnie dwie damy, wyzwanie podjąłem. Po krótkim boju wyszedłem z niego z tarczą i mając najtrudniejsze za sobą, mogłem w pełni skupić się na wieczornej gali.
Od razu nadmienię, że UFC doskonale zdaje sobie sprawę z tego, jak ważni są dziennikarze – dlatego mogą oni liczyć na królewskie przyjęcie. W końcu są jednym z najistotniejszych elementów propagandy sukcesu! A nakarmiony, dobrze usadowiony dziennikarz, którego piękne panie co chwilę pytają, czy czegoś mu nie brakuje, czy czegoś mu nie potrzeba, zastanowi się dwa razy, zanim splami klawiaturę słowami krytyki skierowanymi w stronę organizacji. Oczywiście, tak jest w teorii, bo w praktyce wielu z nich już się po prostu rozbestwiło i wygibasy organizatorów, coby gryzipiórkom zapewnić najwyższy możliwy komfort, ci ostatni zbywają znudzonym, burżujskim uśmiechem.
Przed halą kręciło się mnóstwo kibiców, ale nie byli to fani MMA, a ludzie poobwieszani szalikami klubu Djurgarden IF, którego mecz odbywał się na sąsiednim stadionie. Jak później podczas konferencji prasowej powie David Allen, właśnie tenże mecz – obok koncertu muzycznego, który tego samego wieczora odbywał się tuż obok – będzie główną przyczyną tego, że tylko 10 tys. fanów pofatygowało się na galę.
Deja vu
Moje pierwsze wrażenie po wejściu na halę? MMA-Attack. No, może odrobinę bogatsza wersja. Wszystkiego było trochę więcej, lepiej, efektowniej i schludniej zarazem. Gdy wchodziłem, trybuny były jeszcze zupełnie puste (dziennikarze wchodzili godzinę przed fanami), a tu i ówdzie plątały się jakieś zagubione duszeńki. Jedynie pod klatką i w niej panował gwar i rozgardiasz. Andy Friedlander ćwiczył swoje kwestie, wydzierając się wniebogłosy, a i Dan Hardy co chwilę powtarzał swoje formułki, choć w jego przypadku było zdecydowanie więcej improwizacji – wszak nie mógł dokładnie zaplanować, o co będzie pytał w wywiadach.
Wszędzie wokół klatki kręcili się ludzie z naszywkami SMMAF, automatycznie wzbudzając moje podejrzenie. Kilku zawodników pojawiło się też w klatce, by ostatni raz posmakować oktagonu przed ostatecznym rozstrzygnięciem. Alexander Gustafsson i Forrest Griffin zajęci byli pozowaniem do fotek z dziennikarzami-fanami pod oktagonem. Szef ochrony ćwiczył musztrę ze swoimi ludźmi, instruując ich, w jakich sposób wyprowadzać zawodnika do oktagonu i jak go stamtąd transportować. Tłumaczył, że „każdego zawodnika traktujemy tak samo, nieważne czy gwiazda, czy nie, zawsze ten sam schemat.”
Miejsce dla dziennikarzy zlokalizowane było kilka metrów od klatki – ustawiono tam pięć szeregów połączonych stolików, na których można było położyć komputer i inne drobiazgi. Organizacja zadbała też o to, by wszyscy wiedzieli, kto walczy dzisiejszego wieczoru, przygotowując obszerną broszurę z informacjami na temat bohaterów. Mogliśmy z niej dowiedzieć się, że Marcin Bandel ma „zabójcze poddania”, Krzysztof Jotko „nieszablonową stójkę”, a Jan Błachowicz jest „wszechstronny”.
Generalnie widok na oktagon był doskonały, a nawet jeśli momentami zasłaniał go sędzia czy słupki w klatce, wystarczyło unieść głowę, by śledzić walkę dalej na jednym z kilku ogromnych telebimów, które rozwieszone były nad trybunami.
Na początku byłem odrobinę zdziwiony, że ledwie godzina do rozpoczęcia gali, a tu dziennikarzy można policzyć na palcach jednej ręki – i wówczas przypomniałem sobie, że przecież UFC serwuje im (nam) solidną wyżerkę! W te pędy pobiegłem zatem szukać media roomu i po kilku chwilach błądzenia i plątania się po jakichś VIP roomach w końcu go znalazłem. Taaaak, całe towarzystwo już od co najmniej kilkunastu minut korzystało ze szwedzkiego – a jakże! – stołu, obżerając się radośnie, aż im się uszy trzęsły. Wkrótce trzęsły się i mnie. Wniosek wyciągnięty – następnym razem media room będzie pierwszym miejscem, do którego się udam, będąc na gali UFC.
Opiekunka dziennikarzy przed galą przypomniała wszystkim, by zanadto nie uzewnętrzniać swoich emocji podczas walk czy ogłaszania zwycięzców, w odpowiedzi na co siedzący obok mnie Włoch powiedział mi kilka chwil później, że irlandzcy dziennikarze na UFC w Dublinie mieli te wszystkie wytyczne w głębokim poważaniu, gdy Conor McGregor nokautował Diego Brandao. Zresztą, teoretycznie nie można również było robić zdjęć podczas walk (a przynajmniej nie mogli robić ich ci, którzy nie mieli na to akredytacji), ale i tak raz za razem jeden gagatek z drugim cykali fotki, czym niczym za dotknięciem magicznej różdżki przyciągali do siebie wspomnianą opiekunkę, uprzejmie przywołującą ich do porządku.
Doping na hali w trakcie walk Szwedów był ogromny i naprawdę robił wrażenie liczbą decybeli. Publiczność zdecydowanie należała do tych bardziej wyedukowanych, ekscytując się każdą zmianą pozycji w parterze.
Największą owację jednak zebrali Charles Rosa oraz Dennis Siver po doskonałej walce, natomiast dziennikarze bez wątpienia najlepiej bawili się podczas wyjścia do oktagonu tego pierwszego przy poniższym utworze:
Głowy kiwały się wszystkim!
Sąsiedzi
Szczerze natomiast współczułem włoskiemu koledze z mojej lewej, który pisał całkowicie pochłaniającą go relację na żywo i przegapił między innymi nokaut Mike’a Wilkinsona na Niklasie Backstromie.
Szwed siedzący po mojej prawicy był zdecydowanie bardziej wyluzowany, nie mając ze sobą nawet laptopa. Porażka Backstroma wywołała u niego gorzką reakcję – wycedził do mnie przez zęby, a lico jego pełne było wówczas smutku, złości i nadziei zarazem, że bardzo dobrze się stało, iż Niklas przegrał, bo w długiej perspektywie wyjdzie mu to na dobre. Był zbyt pewny siebie, zlekceważył Brytyjczyka…
Tymczasem mniej więcej w połowie gali spostrzegłem na trybunach znajomą twarz. Mrużę oczy, wytężam wzrok… Tak! To on!
– Marcin Held siedzi na trybunach! – mówię do włoskiego kolegi z boku.
– Kto? – pada pytająca odpowiedź.
– Held, zwycięzca turnieju Bellatora, największy spec od dźwigni na nogi obok Palahresa, najlepszy polski zawodnik, na pewno słyszałeś!
– Nie znam. Ale powiem ci jedno – zaczyna swoją opowieść Włoch. – Mój kolega był raz na gali UFC w Stanach Zjednoczonych i spotkał tam Hectora Lombarda. I wiesz co się stało? Kilka dni później Lombard trafił do UFC.
– No… i? – pytam, choć już wiem, co chce mi przekazać Włoch.
– Gwarantuję ci, że przejdzie do UFC, nie ma opcji, zobaczysz. – jął mnie przekonywać ze zdumiewającą, jak na człowieka, który nie znał przecież Helda, pewnością siebie.
– Eeee…. – tyle byłem w stanie wydusić z siebie, nim – zostawiając Włocha z jego przemyśleniami – pomknąłem na trybuny do naszego mistrza Bellatora.
Mój towarzysz z lewej miał też mnóstwo radości, gdy podrzuciłem mu link z transmisją z przygotowaniami ring-girls KSW, od razu dzieląc się nim z czytelnikami swojego portalu. W sumie zatem ten pomysł polskich włodarzy, bazujący co prawda na niskich instynktach (w sumie jak całe MMA…), sprawdził się chyba całkiem nieźle.
Najbardziej burzliwa dyskusja rozpętała się jednak, gdy włoski dziennikarz po pierwszych trzech rundach walki wieczoru zawyrokował, że „30-27 albo 30-28 Nelson”, wprawiając wszystkich wokół w osłupienie. Jedni po prostu go zignorowali, inni kulturalnie zaczęli pytać „dlaczego?”, jeszcze inni od razu zaczęli wyjaśniać mu, że się myli. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że taka ocena sytuacji musiała wynikać z tego, iż bardziej pochłonięty był pisaniem relacji, aniżeli śledzeniem walki.
Natomiast mój szwedzki kompan z prawej raczył mnie ciekawostkami na temat lokalnych zawodników za każdym razem, gdy któryś z nich wchodził do oktagonu. Niko Musoke dorastał w „kurewsko” niebezpiecznej dzielnicy. Jego menadżer z kolei poróżnił się okrutnie w kwestiach finansowych z klubem Allstars i od dłuższego czasu Musoke trenuje w małych klubikach. Natomiast szanty, które na całej gali uskuteczniali szwedzcy kibice, oznaczały ni mniej, ni więcej „Wal go w ryj”.
A któż to?
Dwa razy w ciągu gali ktoś klepał mnie po plecach, czegoś ode mnie chcąc. Za pierwszym razem był to ochroniarz, który na migi zaczął mi pokazywać kogoś za barierkami – okazało się, że to forumowy Steyr! Udało nam się zatem chwilę porozmawiać, choć pozostał pewien niedosyt, bo ustawialiśmy się na mieście po gali, a z uwagi na konferencję prasową wszystko się przeciągnęło i plany legły w gruzach… Następnym razem na pewno się uda!
Natomiast za drugim razem, gdy poczułem rękę na ramieniu, moim oczom ukazał się herszt w osobie Pawła Kowalika, który podszedł się przywitać. Na gali byli też dziennikarze z MMAOctagon, z którymi dwa zdania zamieniłem jednak dopiero na lotnisku po przylocie do Polski.
Na osobną wzmiankę zasługuję ring-girls, ale jako że może wydarzyć się tak, że na tekst ten natrafi moja żona, to pozwolę sobie odnotować jedynie, iż live prezentowały się dwie galaktyki lepiej niż na ekranie monitora. Nadal jednak będąc daleko w tyle za moją wybranką!
Tym, co mocno dało się odczuć w czasie trwania gali, była, coby górnolotnie zabrzmiało, wszechobecna chęć niesienia pomocy zbłąkanemu bliźniemu. Nikt z obsługi zapytany o najdrobniejszą czy najbardziej choćby banalną sprawę, nie zbywał pytającego. Gdy pobłądziłem w czeluściach VIP Roomu, zapytana kelnerka poświęciła całe 2-3 minuty, by dopytać się kolegów, gdzież też znajduje się poszukiwany przeze mnie media room, by następnie mnie tam zaprowadzić. Zapytany, nikt nie odpowiadał jakże popularnymi słowami „nie wiem”. Bez względu na to, czy był to ochroniarz, sędzia ringowy czy właśnie kelnerka.
Adios, Szwecjo
Po konferencji prasowej, na której pytania ciekawe przeplatały się z mniej ciekawymi lub wręcz powtórzonymi po przedmówcach, udałem się w drogę powrotną kompletnie opustoszałymi o pierwszej w nocy ulicami w kierunku mojej bazy wypadowej.
Dwie miejskie sarny później byłem na miejscu i obejrzawszy jeszcze kilka walk z odbywającej się wówczas kanadyjskiej gali UFC, przywitałem się z Morfeuszem, by nazajutrz pożegnać się z całkiem dla Polaków w ostatecznym rozrachunku przyjazną szwedzką ziemią i ruszyć w drogę powrotną.
Perspektywy powrotu wydają się jednak mgliste i niepewne, bo UFC nieprędko zawita znowu do żółto-niebieskiej krainy wikingów, w której MMA ciemiężone jest pod stalowym pantoflem szwedzkiego związku…
Komentarze: 1