Obalenia a sprawa polska
Zawsze byłem przepełniony szacunkiem dla osób, które zdecydowały się związać ze sportem zawodowo.
Ba, niezmiernie podziwiam znajomych z sali, którzy dzień w dzień katują się, przechodzą proces zbijania wagi i stają do kolejnej amatorskiej walki, która w dalszej perspektywie nie da im niczego więcej poza doświadczeniem, bólem i satysfakcją w razie wygranej czy zajęcia odpowiednio wysokiej pozycji w przypadku startów zorganizowanych na zasadach turnieju. Trzeba być ulepionym z naprawdę dobrej gliny, aby poświęcić się sportom walki.
Sam nigdy nie miałem niczego wspólnego z taką gliną. Z pewnością nie mam dostatecznego talentu czy psychiki do tego, aby wcielić się w rolę zawodnika. Po prostu lubię sam proces trenowania – powiedziałbym, że to dla mnie jedna z niewielu rzeczy, które sprawiają mi w życiu większą radość. Nigdy nawet nie nastawiałem się na starty – znam doskonale swoje ograniczenia i byłoby to zwyczajnie łudzeniem się z mojej strony. Miałem jednak okazję przez pewien okres w swoim życiu dosyć intensywnie pracować nad przygotowaniem fizycznym – jak na zawziętego wtedy 17-18-latka – oraz wykonywać systematycznie i bez przerw po cztery, pięć jednostek treningowych tygodniowo. I na ostatnim treningu w tygodniu niekiedy trafiał mnie już szlag.
Dlaczego to piszę? Dlatego, żeby zaznaczyć, że nie trenowałem w sposób, w który trenują chociażby ludzie, którzy startują amatorsko. Zawsze będę szanował takie jednostki, a tym bardziej tych, którzy zdecydowali związać się z MMA czy inną dyscypliną zawodowo. To okrutne wyrzeczenia i wymagają niebywałego serca. Spędzanie prawie każdego dnia kilku godzin na sali, co przekłada się na funkcjonowanie przez resztę doby czy pracę – często ze względu na taki tryb życia gorszą niż ta, która mogłaby być wykonywana bez sportowych ambicji – to nie przelewki. Nie chcę, aby ten tekst był odbierany jako rzyg internetowego trolla, któremu fakt tego, że ktoś pada po ciosach na korpus, wydaje się być czymś godnym wyszydzenia, bo i takie persony widywałem, bytując czy to na polskich, czy to na zagranicznych forach. W pełni rozumiem więc poirytowanie zawodników, gdy trafiają na tak idiotyczne komentarze.
Nie mogę jednak pogodzić się z jedną rzeczą. Uświetniająca galę UFC 210 potyczka Janka Błachowicza z Patrickiem Cumminsem przelała czarę goryczy. Bo zawiodło to, co zawsze. Można było się tego spodziewać. Sam Polak wiedział, że to jego pięta achillesowa i na jej zniwelowanie kładł podczas przygotowań szczególny nacisk. Jak to się zakończyło? Kolejnymi oddanymi w parterze chwilami i delikatnie rzecz ujmując, niezachwycającą kondycją. Braki kondycyjne, nieporadność w klinczu i słabe zapasy są czymś, co dotkliwie dręczy naszych zawodników.
Joanna Jędrzejczyk i Krzysztof Jotko. Jedyne postacie polskiego MMA, które na arenie największej federacji na świecie nie mają problemów z przewalczeniem całej walki w dobrym tempie czy obroną obaleń. Joanna to fenomen i wyjątek potwierdzający regułę – fighterka zbudowana w Polsce. Krzysztof natomiast stał się tym Krzysztofem dopiero po zadecydowaniu o tym, aby swoje treningi całościowo przenieść za granicę. To decyzja wymagająca odwagi i postawienia wszystkiego na jedną kartę. Nie wolno tego wymagać od wszystkich.
Sęk jednak w tym, że wymienione już elementy wydają się być dla naszych szkoleniowców nie do przeskoczenia. Polska już dawno zaznaczyła swoją obecność na światowej mapie brazylijskiego jujitsu, które to z sukcesami jest konwertowane do standardów MMA. Odnoszę też wrażenie, że od jakiegoś czasu w stójce nasi zawodnicy notują bardzo szybki progres i doganiają Zachód. Techniki dostosowane do wymogów MMA, ich szeroki wachlarz, walka z obu pozycji – polscy trenerzy znają się w tym aspekcie na robocie.
Dlatego cieszy fakt, że przynajmniej raz na jakiś czas słyszy się o zagranicznym wyjeździe swojaków. Pytanie tylko brzmi, czy jeden obóz, który trwa kilkanaście dni pozwoli nadrobić deficyty związane chociażby z brakiem zapaśniczych tradycji? Śmiem w to wątpić. Zdaję sobie sprawę z kosztów związanych z taką eskapadą. Rozumiem również, że dla osób, których centrum życia jest z oczywistych powodów w Warszawie czy innym Poznaniu decyzja o długotrwałym pobycie w Ameryce wydaje się być czymś ciężkim. Nie o to więc mam pretensje, o ile „pretensje” to prawidłowe określenie.
W jakiś sposób boli mnie jako osobę, dla której MMA to sport, który pośrednio dał mi pierwszą pracę (a właściwie pisanie na potrzeby Lowkinga, które mi przy niej pomogło) czy zapewnił wiele wspaniałych chwil (już mniejsza o jakieś walki ulubionych zawodników, bez tego sportu nie mógłbym opowiadać przed i po nagrywaniu podcastów chłopakom o jakichś dziwnych kickbokserskich teoriach czy cieszyć się z zestawienia niszowych nazwisk bardziej niż z main eventów). Kibicuję polskim zawodnikom jak prawie każdy Polak. Niecierpliwie ich wyczekuję. Kiedyś poświęcałem godziny na ich lowkingowe – uboższe niestety niż Naiverowe, więc ich nawet nie szukajcie – analizy, aby rozpracować ich rywali. A potem następuje klasyczny już moment.
Obóz poszedł dobrze, nie muszę nigdzie wyjeżdżać, mam tutaj świetnych trenerów, przygotują mnie równie dobrze, co w jakimś American Top Team.
Nie, nie przygotują. Za każdym razem pojawia się mur, który w polskich klubach wydaje się być na ten moment nie do przeskoczenia. Może to kwestia kilku lat. Może już coś się dzieje, a ja jako zgryźliwy dziad nie jestem w stanie tego dostrzec. Za każdym jednak razem, gdy słyszę, że tutaj są wszystkie warunki, aby przygotować się do starć w pierwszej lidze światowego MMA, a potem okazuje się, że jednak brakuje co najmniej dwóch, nieprzyjemna myśl zaczyna kłuć mnie z tyłu głowy.
Nie zamierzam owijać w bawełnę – nie zaufam żadnemu polskiemu zawodnikowi, który trafia w UFC na zapaśnika, dopóki nie dowiem się, że regularnie trenuje też w amerykańskich klubach (nawiasem mówiąc, chociaż to nie UFC, co osłabi mój argument, ale spójrzcie na progres Michała Materli, który nie przeniósł się na stałe do AKA, ale dbał o regularność wizyt). Nie uwierzę w żadne zapewnienia o doskonałym obozie, który pozwoli poprawić wszystkie dotychczasowe mankamenty. Brak ku temu jakichkolwiek przesłanek. Nie lubię się niepotrzebnie denerwować, a głównie negatywne emocje towarzyszą mi podczas oglądana walk Polaków, którzy nie mogą znieść piętnastu minut walki z zawodnikiem szukającym obalenia i kontroli. Od dzisiaj te walki oglądam z odtworzenia. Dla swojego własnego spokoju, a nie dlatego, że nie trzymam kciuków za naszych.
Być może w oczach wielu osób zabrzmię jak hejter i ktoś zaprosi mnie na sparing, jak to swego czasu na pewnym forum bywało. Trudno. Ta noc przyniosła o jedną walkę za dużo. Nie oczekuję od polskich zawodników UFC, że masowo wyruszą za granicę w poszukiwaniu nowych opcji rozwoju. Nie zamierzam też jednak wierzyć w najmniejszym stopniu w to, że zapaśnik przestanie oznaczać dla polskiego zawodnika przegraną walkę.
Autor: Szymon Bokota