KSWPolskie MMA

KSW 29 – po burzy

Debiutancka gala KSW na krakowskiej Arenie miała być doskonałym prezentem mikołajkowym dla mniej i bardziej „hardkorowych” fanów MMA. Tymczasem jednak…

… mimo że miejsce odbycia się wydarzenia świeciło się niczym bożonarodzeniowa choinka, to tego, co działo się w jego wnętrzu, z pewnością nie można nazwać zadowalającym upominkiem.

Będąc świeżo po KSW 29, postanowiłem podzielić się moimi wrażeniami z gali. Napiszę o (nie)emocjonujących walkach, (nie)sprawiedliwych werdyktach, matchmakingu, trashtalku, którego nie powstydziłby się sam Conor McGregor, a także o (nie)odbytej konferencji prasowej. Zapraszam do lektury!

Na Arenę!

Pierwsza gala KSW w Krakowie od momentu ogłoszenia była dla mnie wydarzeniem, którego nie mogłem sobie odpuścić. Wynikało to nie tylko z faktu, że z mojej obecnej „bazy wypadowej” dzieli mnie od Areny zaledwie kilkanaście minut piechotą, ale też z długo trwającej chęci obejrzenia „konfrontacyjnego” show na żywo (do tej pory wydarzenia pod szyldem KSW dane było mi oglądać jedynie w telewizji).

W dniach oczekiwania na widowisko odniosłem wrażenie, że mimo bardzo szybkiej sprzedaży biletów, promocja samego wydarzenia w Krakowie nie była szczególnie zauważalna. Przed galą miały miejsce dwie imprezy jej towarzyszące – otwarty trening w krakowskiej Plazie i oczywiście otwarte dla fanów ważenie – nie można było wprawdzie narzekać na słabą frekwencję, choć mówiąc szczerze – spodziewałem się większego zainteresowania ze strony kibiców.

Do Kraków Areny dotarłem mniej więcej o godzinie 19:00, na 60 minut przed rozpoczęciem pierwszej walki z karty wstępnej. Po odebraniu akredytacji zostały mi przedstawione  kolejno: sala konferencyjna i sektory dla mediów, z których widok na to, co działo się w klatce, był bardzo przyzwoity.

W największej hali widowiskowo-sportowej w Polsce naprawdę można się pogubić, jednak obsługa bez najmniejszych problemów pomagała dziennikarzom i fanom w odnalezieniu drogi.

Przejdźmy jednak do samych pojedynków i tego, co działo się tuż po pierwszych wykrzyczanych przez Waldemara Kastę kwestiach…

In the beginning it was darkness…

Pierwszym , undercardowym starciem KSW 29 był pojedynek Mateusza Piskorza z Robertem Radomskim.  Walka była w miarę emocjonująca, jednak poziom sportowy i, co ważniejsze, kondycja obydwu polskich półśrednich nie wywołały wielkiego zachwytu. Faworyt publiczności, trenujący w Nastula Team Juhas, był zdecydowanie lepszym zawodnikiem w pierwszej połowie pojedynku, pokonując katowiczanina zarówno w stójce, jak i zapasach. Na skutek braku tlenu całkowicie oddał jednak inicjatywę w drugiej połowie drugiej rundy, o mało co nie przegrywając przez poddanie.

Wszyscy trzej sędziowie orzekli jednogłośne zwycięstwo Roberta Radomskiego, z którym nie wszyscy obecni na hali się zgadzali – ja nie miałem jednak problemu z zaakceptowaniem takiego a nie innego werdyktu, biorąc pod uwagę fakt, że w środkowej odsłonie to 31-latek był dużo bliżej skończenia walki przed czasem.

Efektowne widowisko było nam dane oglądać w walce Tomasza Kondraciuka  z Karolem Celińskim. Od początku starcia lepszym zawodnikiem był Cebula, dużo więcej razy trafiając Tomaja  w stójce. Przełomowy moment pojedynku nastąpił w trzeciej rundzie, kiedy reprezentant olsztyńskiego Arrachionu potwornie obił swojego oponenta kombinacją w klinczu zakończoną jednak nielegalnym kolanem na głowę (ręka Kondraciuka dotykała maty). Celińskiemu został odjęty punkt, jednak narożnik Ankosu, widząc bezradność swojego podopiecznego w trzecim starciu, poddał pojedynek. Decyzja Andrzeja Kościelskiego zasługuje na wielkie brawa – narożnik, który potrafi ocenić realnie sytuacje swojego zawodnika, zamiast za wszelką cenę zmuszać go do kontynuowania walki, jest na wagę złota.

Po dwóch walkach undercardowych nadszedł czas na najbardziej widowiskową część całego przedstawienia – otwarcie połączone z zapowiedzią zawodników. Sekwencja raczej nikomu nie zapadła szczególnie w pamięć – ot, taka sobie – bywały lepsze, bywały gorsze… do Anny Karwan daleko.

Pierwszą walką głównej karty było starcie Artura Sowińskiego z Vaso Bakocevicem, którzy to omal nie pobili się ze sobą na oficjalnym ważeniu.  Po trzech całkiem niezłych dla oka rundach dwójka sędziów orzekła zwycięstwo Kornika – decyzja ta wywołała negatywny odzew wśród fanów. Oburzenie na sędziowski werdykt nieco mnie zaskoczyło – wygrana Sowińkiego nie wydawała mi się bowiem w żaden sposób kontrowersyjna.

Bez żadnego wahania można było stwierdzić , że pierwsza runda należała do Polaka, trzecia – do jego oponenta. W drugim, kluczowym starciu Sowiński wyraźnie wygrywał do momentu feralnego potknięcia się, po którym Bakocevic znalazł się w górnej pozycji, skąd kontrolował Kornika do końcowego gongu.  Czy to powinno dać Czarnogórcowi rundę? Moim zdaniem (i wielu innych ludzi oglądających walkę na żywo z hali) – nie. Sędziowaniu KSW zarzucić można naprawdę dużo, jednak w tym wypadku decyzja o wskazaniu zawodnika Silesian Cage Club jako triumfatora ma moje poparcie.

Bez kontrowersji obyła się natomiast walka Mateusza Gamrota i Łukasza Chlewickiego. Zawodnik poznańskiego Ankosu punktował swojego rywala w wymianach bokserskich i obaleniach. Gamer pokazał się naprawdę dobrze, jednak jego iście „profesorski” występ był daleki od rozgrzania publiczności. Zdziwiło mnie też, że Sasza, będący jedynym krakowianinem na gali, nie otrzymał na hali żadnego większego dopingu.

Najlogiczniejszą opcją dla niepokonanego grapplera byłoby teraz zmierzenie się z Maciejem Jewtuszką o mistrzostwo KSW w wadze lekkiej.  Sam zawodnik nie odnosi się jednak zbyt chętnie do propozycji tego pojedynku, tak więc jeżeli  Irokez nie przejdzie do kategorii półśredniej, wakując tytuł, możemy być świadkami kolejnej nielogicznej sytuacji z pasem.

Bardziej efektowne okazało się starcie Tomasza Narkuna z Goranem Reljicem. Przez 15 minut wymieniali się oni stójkowymi i zapaśniczymi uprzejmościami.  Obydwaj wykazali się zawziętością i przekrojowością – zarówno jeden, jak i drugi notowali celne ciosy w stójce i parterze, obalenia, a nawet sweepy czy próby poddań.  Żyrafa radził sobie w tym pojedynku naprawdę nieźle – w opinii niektórych obecnych na hali (a także dziennikarzy z Sherdoga) to on powinien zostać zwycięzcą starcia. Sędziowie punktowi mieli jednak inne zdanie, wskazując większościowo na triumf Chorwata.

Walka Piotra Strusa z Jay’em Silvą okazała się, zgodnie z naszymi przewidywaniami, wyrównaną bijatyką w stójce. Starcie nie dostarczyło jednak większych emocji – żaden z zawodników nawet nie zbliżył się do skończenia drugiego przed czasem. Małego smaczku walce mogła jedynie nadać błazenada Spyda Killera, który momentami robił z siebie ubogą wersję Andersona Silvy, skacząc po oktagonie bez gardy, czy prowokując swojego przeciwnika do ataku.  Strus podszedł jednak do pojedynku dojrzale, nie wdając się w gierki swojego oponenta.

Po trzech wyrównanych rundach ogłoszono remis. Ja osobiście sądziłem, że starcie minimalnie zwyciężył Polak, choć uważam też, że bez problemu mogło ono iść w dwie strony. O ile więc remis nie powinien więc wydawać się krzywdzącym werdyktem, tak uważam, że tego rodzaju decyzje trzeba ograniczyć do absolutnego minimum i starać się wskazywać zwycięzcę walki, zamiast każdą, bardziej wyrównaną rundę, punktować stosunkiem dziesięć do dziesięciu.

Remisowe rozstrzygnięcia nie dają absolutnie nic żadnemu z zawodników i źle wpływają na „drabinki” w dywizjach.  Muszę przyznać, że na miejscu duetu Kawulski & Lewandowski miałbym wielki dylemat, co zrobić teraz ze Strusem. Rewanż z Azaitarem? Rewanż z Silvą? Całkowicie inna walka?

Gdy ogłoszono werdykt, Waldemar Kasta poprosił o uwagę, gdyż swoje przemówienie w klatce chciał zaprezentować… Aziz Karaoglu.  Zawodnik, który po znokautowaniu Strusa osunął się w zapomnienie, powrócił, by przed całą publicznością zgromadzoną w Kraków Arenie zaprezentować swój genialny trash talk. Na samo wejście do klatki publiczność zareagowała niesamowitym buczeniem… kibice drodzy, naprawdę byłoby lepiej, gdybyście swoje struny głosowe oszczędzali na dopingowanie Polaków, zamiast wygwizdywać Bogu ducha winnego reprezentanta Niemiec.

Karaoglu nie zareagował na buczenie fanów, po czym wyzwał na pojedynek Jay’a Silvę, twierdząc, iż jego celem jest mierzenie się z najlepszymi fighterami w federacji… Że co proszę?  Naprawdę ciężko mi zrozumieć, po co Aziz zorganizował całą szopkę, by zaproponować starcie z pogromcą Michała Materli.  Nie chodzi mi już nawet o nazwanie Spyda Killera „the best guy here”, ale o samą promocję tej walki – czy naprawdę jest ktoś, kogo choć trochę ekscytuje pojedynek Karaoglu(7-6) z Jay’em (9-9-1)?

W pierwszej z trzech głównych walk gali Borys Mańkowski rozprawił się z Dawidem Zawadą , dobitnie pokazując różnicę klas pomiędzy dwoma zawodnikami. Reprezentant Ankosu już na samym początku starcia przeszedł do obalenia, następnie zdobył dosiad, po czym zapiął duszenie trójkątne rękoma, kończąc pojedynek.

Diabeł Tasmański stwierdził po walce , że nie chciałby, by jego następnym rywalem był Rafał Moks. Nie ukrywajmy jednak – rewanż pomiędzy dwoma kolegami jest w tej chwili najbardziej logicznym pojedynkiem w dywizji półśredniej. Nie chcemy przecież sytuacji zbliżonej do tej, która ma miejsce w kategorii średniej, czyż nie?

Walka Mariusza Pudzianowskiego  z Pawłem Nastulą nie była oglądana z przyjemnością przez fanów olimpijczyka, będącego jednym z pionierów MMA w Polsce. 44-letni warszawianin pokazał się bardzo słabo – Pudzian trafiał go w stójce, bez problemów obalał, a także zdominował kondycyjnie – w ostatnich trzech minutach judoka ledwo trzymał się na nogach i  nie miał już absolutnie nic do powiedzenia na agresję i siłę fizyczną mistrza świata strongmanów.

Zaraz po ogłoszeniu werdyktu Nastula ogłosił przejście na zasłużoną sportową emeryturę. Pudzian tymczasem został zapytany o jego stosunek do walki o pas mistrza KSW. Jeżeli nasza rodzima federacja byłaby rozsądna pod względem układania pojedynków, to właśnie Mariusz – po pokonaniu dwóch rywali, których w drodze do pasa rozgromił Bedorf – powinien dostać teraz titleshota. Skoro jednak Pudzianowski negatywnie odniósł się do propozycji takiej walki, myślę, że mógłby zostać zestawiony z Rollesem Gracie, o ile ten będzie jeszcze osiągalny dla KSW.

W walce wieczoru niekwestionowany mistrz KSW (cokolwiek tak naprawdę to oznacza), Mamed Chalidow, wypunktował byłego pretendenta do tytułu Bellatora,  Bretta Coopera na dystansie trzech rund. Amerykanin, wbrew wielu przewidywaniom, postawił spory opór czeczeńskiej gwieździe, unikając wielu prób poddań, samemu zdobywając dominujące pozycje w parterze, a także wielokrotnie trafiając Mameda w stójce.

Oczyma wyobraźni widzę teraz sytuację, w której Fudoshin dostaje walkę o pas mistrzowski federacji KSW (o ile Michał Materla rozprawi się z Melvinem Manhoefem),  gdzie promowany będzie na niesamowitego zabójcę, z którym wielki Mamed Chalidow męczył się aż przez trzy rundy – myślę nawet, że jest to całkiem realny scenariusz. Jeśli chodzi o Czeczena – najlepszą opcją byłby chyba powrót do pojedynku z Tomaszem Drwalem.

Mimo że uważam, iż zwycięstwo Mameda było jak najbardziej zasłużone, tak przyznanie mu  przewagi bądź remisu w drugiej rundzie nie miało zbyt wielu podstaw. Dobrze, że stało się tak jak się stało, i to Chalidow zdobył przewagę w ostatniej odsłonie, jednak gdyby to Amerykanin był wówczas lepszy – mielibyśmy kolejny kontrowersyjny werdykt.

Podsumowanie

Wraz z ogłoszeniem decyzji w ostatniej walce udaliśmy się wraz z siedzącym obok mnie na hali dziennikarzem na konferencję prasową. Po dłuższym szukaniu sali, w której miała ona się odbyć, okazało się, że wbrew zapowiedziom osób odpowiedzialnych za kontakt KSW z mediami… konferencji nie będzie. Dlaczego? Konkretny powód nie został nam podany. Co by nie mówić, profesjonalnym zagraniem owej sytuacji nazwać na pewno nie można.

Arena Kraków robiła spore wrażenie, z wyższych miejsc dobrze widać to, co dzieje się w klatce. KSW postarało się o bardzo dobrą, jak zwykle zresztą, oprawę audiowizualną. Gala nie będzie jednak wspominana dobrze – mało efektowne walki, dziwne decyzje, zero reakcji ze strony kibiców… No właśnie, kibice. Doping ze strony widowni był naprawdę znikomy – najgłośniejszym dźwiękiem ze strony ponad dziesięciotysięcznej publiczności było wygwizdanie Aziza Karaoglu.

Gdybym całą galę KSW 29 miał opisać w kilku słowach, zapewne powiedziałbym więc – bez szału. A jak Wy oceniacie to wydarzenie?

fot. kswmma.com

Powiązane artykuły

Dodaj komentarz

Back to top button