Największy chiński talent jest na skraju zwolnienia z organizacji, a w lokalnym TUFie występuje instruktor jogi – jak UFC poradzi sobie z ekspansją w Chinach?
W XIII wieku wojska mongolskie pod dowództwem Chyngis-Chana wsławiły się swoimi podbojami. Ogromnym sukcesem azjatyckich najeźdźców było pokonanie wojsk chińskich na ich własnym terenie – armie Kraju Niebiańskiego Smoka padły wówczas pod naporem mniej licznych i z pewnością mniej rozwiniętych cywilizacyjnie Mongołów. Przyczyn upadku było wiele – niezaprzeczalnym pozostawał jednak fakt, iż żołnierze legendarnego Temudżyna byli zdecydowanie lepszymi wojownikami.
800 lat po tym historycznym wydarzeniu Chińczycy znów stają przed obliczem najazdu. Tym razem czysto sportowym – organizacja UFC kontynuuje bowiem rozpoczętą stosunkowo niedawno ekspansję na kontynent azjatycki, planując już trzecią galę w Macau. Zawodnicy MMA, podobnie jak ówcześni zbrojni, staną przed olbrzymim testem – testem dla chińskiej sceny wszechstylowej walki wręcz. Niestety, wielce prawdopodobną rzeczą jest, że „współcześni wojownicy”, podobnie jak ich przodkowie, mogą nie podołać.
A dlaczego to nazywam zbliżającą się galę w Macau testem dla chińskiej sceny MMA? Otóż, wydarzenie to pokaże, czy zakontraktowani przez UFC zawodnicy pochodzący z najliczniejszego kraju świata mają szansę na zaistnienie pod szyldem ZUFFY. Jeżeli większość z Chińczyków obecnych na karcie walk zwycięży w swoich bojach, to będzie wprawdzie za wcześnie, by mówić o rozkwicie tamtejszej sceny MMA, lecz będzie to pewien znak pokazujący, że tamtejsi fighterzy jakieś umiejętności posiadają. Gdyby natomiast stało się odwrotnie – no cóż, wtedy ekspansja UFC w Kraju Niebiańskiego Smoka może się okazać procesem niesamowicie długim i żmudnym.
Wszechstylowe Chiny
UFC po raz pierwszy zawitało do Macau w listopadzie 2012 roku – była to gala z cyklu UFC on Fuel TV, promowana nazwiskami Cunga Le i Richa Franklina. Wpływy z bramki wynosiły wówczas 1,3 miliona dolarów – jest to suma podobna do tej, którą UFC osiągało przy debiutanckich galach w Niemczech czy Irlandii. Wszystkie udostępnione miejsca CotaiAreny zostały wyprzedane. Jedynym reprezentantem najliczniejszego kraju świata na karcie walk był Tiequan Zhang, jednak rzeczywistym „motorem napędowym” był właśnie Le. Amerykanin pochodzenia wietnamskiego jest znaną osobistością w Chinach – z pewnością nie jest on gwiazdą pokroju Conora McGregora, która jest w stanie wyprzedawać największe hale, nie – lecz jeżeli jest jakiś zawodnik, na którym ma się opierać promocja wydarzenia w Macau, jest to właśnie Cung.
Po gali dało się słyszeć odczucia, jakoby publiczność zgromadzona w CotaiArena absolutnie nie była zaznajomiona z mieszanymi sztukami walki. Trudno się nie zgodzić – MMA w Chinach z pewnością nie należy do najpopularniejszych sportów. Powodów, dla którego w kraju z tak olbrzymią tradycją sztuk walki brak wielkiego obeznania z pojedynkami „współczesnych gladiatorów” jest wiele. Z drugiej strony, wszystkie znaki wskazują na to, że wszechstylowa walka wręcz rozwija się na terenie Chin za sprawą lokalnych promocji jak Legend FC czy RUFF, a także właśnie ekspansji UFC.
Nie jest żadną tajemnicą, że Chiny, będące najliczniejszym państwem świata z wieloletnią tradycją sportów walki, są dobrym rynkiem dla największej organizacji świata. Pierwszym potężnym krokiem mającym za zadanie zasiać ziarna sportu w tym kraju, był The Ultimate Fighter: The Power of China, który to wśród fanów reality show o tematyce MMA odbił się szerokim echem. Niestety, rozgłos towarzyszący tej edycji TUFa nie miał nic wspólnego z efektownymi walkami, pięknymi skończeniami czy ciekawymi sylwetkami wojowników. Nie jest mi dane natomiast oceniać, czy show odniósł marketingowy sukces. Wiadomo, że najlepsze wyniki, które The Power of China „wykręcało”, oscylowały w okolicach 10 milionów. Liczba wydaje się ogromna, lecz i tak znacząco odbiega od telewizyjnych perełek, mających na celu wyłonienie śpiewaków, tancerzy czy innych celebrytów. Z drugiej strony, wiadomo, że wręcz niemożliwą rzeczą do osiągnięcia jest, by reality show o tematyce MMA miało większą popularność niż np. The Voice of China.
UFC zamierza robić dwie gale rocznie w Macau. Jeżeli bilety na dwa pierwsze wydarzenia zostały wyprzedane, to póki co nic nie zapowiada, by nagle tamtejsza ludność przestała uczęszczać na pokazy wszechstylowej walki wręcz – co największa organizacja świata musiała mieć na uwadze, decydując się na wieloletnią ekspansję. Po ostatnim sukcesie w Europie wygląda na to, że równie często UFC będzie odwiedzać Irlandię – pomiędzy tymi dwoma rynkami jest jednak jedna, ogromna różnica. Federacja ZUFFY nie musiała się specjalnie trudzić, by sprzedać bilety w Kraju Koniczyny, albowiem, kolokwialnie mówiąc, robotę odwalił za nich wspomniany już Conor McGregor. Tutaj UFC nie ma gwiazdy – i za pomocą TUFa i częstych gal będzie próbowało ją wyłowić. Spoglądając jednak na obecny poziom zawodniczy, nic nie wskazuje na to, że szybko kogoś takiego znajdą.
Marność „TUFowych” zawodów
Kiedy w zeszłym roku śledziłem kulisy powstawania wspomnianego TUF: The Power of China, w zdumienie wprawiła mnie obsada reality show. Połowa z szesnastu powołanych fighterów nie miała na swoim koncie zanotowanych żadnych walk zawodowych. Wielu pozostałych uczestników miało bardzo niekorzystne na papierze rekordy (najlepszym bilansem dysponował Jianping Yang – 6 zwycięstw, 3 porażki). Zdziwiłem się wówczas, co tak naprawdę UFC będzie próbowało nam sprzedać. Czy to w ogóle będzie The Ultimate Fighter, a zwycięzca dostanie kontrakt z UFC?
Następnie jednak natknąłem się na wywiad z Vaughnem Andersonem . Jeżeli nie wszyscy Czytelnicy wiedzą, o kogo chodzi, krótko go opiszę – Anderson to urodzony na Filipinach zawodnik MMA, weteran zarówno Bellatora , jak i wielu azjatyckich organizacji, i jednocześnie jeden z pionierów wszechstylowej walki wręcz w Chinach. Poza toczeniem pojedynków w klatce pełni rolę komentatora sportowego, a także trenera w Xian Sports University – jednego z lepszych chińskich klubów MMA. Bez wątpienia ma on więc sporą wiedzę na temat sportu w Kraju Niebiańskiego Smoka. Blud, bo taki pseudonim nosi Vaughn, stwierdził w wywiadzie, że wiele organizacji, które swoje gale toczą na tzw. Mainlandzie (ang. Główny ląd – tereny Chin należące do Chińskiej Republiki Ludowej, leżące bezpośrednio na kontynencie azjatyckim), nie jest odnotowanych na Sherdogu, stąd też sporej ilości zawodników brakuje dopisanych walk do rekordu. Pomyślałem wtedy, że może rzeczywiście z poziomem zawodniczym nie będzie tak źle, – „a nuż znajdzie się jakiś ciekawy talent, który zwyczajnie nie ma zapisanego bilansu?”.
Jak było naprawdę? Marnie. Nie roztkliwiając się już nad przeraźliwie słabą organizacją (chociażby nad faktem, że zaciągnięty na ostatnią chwilę jako trener Hailin Ao – również jeden z pionierów sportu w Chinach – wycofał się po piątym odcinku), poziom zawodniczy TUFa był przeraźliwie słaby. Skład stanowili głównie „jednopłaszczyznowcy”, wywodzący się z przeróżnych sportów walki, od tych popularniejszych, jak sanda, po te bardziej niszowe, jak boks kambodżański. Nic więc dziwnego, że szybko byli oni weryfikowani przez doświadczonych (o ile można tak nazwać fighterów z zaledwie kilkoma starciami w bilansie), i posiadających jakieś umiejętności w każdej płaszczyźnie wojowników, jak Lipeng Zhang, Wang Sai lub Jianping Yang. Aby ostatecznie postawić kropkę nad i w kontekście marności show, finał turnieju w wadze piórkowej pomiędzy dwukrotnie wspominanym już Yangiem a Guangyou Ningiem został przełożony na nadchodzącą galę z powodu kontuzji tego pierwszego – jest to pierwsza tego typu sytuacja w całej historii TUFa.
Kontrowersyjnym wydarzeniem był udział Li Jinyinga w omawianym w tej części tekstu reality show. Kim takim był owy bohater? Zawodnikiem MMA? Nie. Był instruktorem yogi, który nigdy nie miał nic wspólnego z walką na pięści, kopnięcia czy chwyty. Krótko mówiąc – The Ultimate Fighter był dla niego pierwszą przygodą z tym sportem. Po prostu nie umiał nic. Na szczęście dla niego i dla widzów już w drugim odcinku po ewaluacji trenerskiej i serii sparingów stwierdził, że nie ma czego szukać wśród obeznanych z walką wojowników i wycofał się z uczestnictwa.
Największą zagadkę stanowił jednak sam fakt dostania się Jinyinga do programu. Na pewno nie odbyło się to poprzez casting, jaki miał miejsce na miesiąc przed rozpoczęciem filmowania TUFa. Głównodowodzący projektem, jakim było chińskie reality show, Cung Le (pełniący tam rolę azjatyckiego Dany White’a), w odpowiedzi na zarzuty, stwierdził:
Nie wiem, ilu z Was oglądało reality show, jednak dostał się do niego instruktor yogi. Absolutnie nie jest to robota UFC. Myślę, że było to ściśle związane z telewizją – TUF był kręcony w jego rodzinnym mieście i jakimś cudem udało mu się przemknąć.”
Jeżeli rzeczywiście „udało mu się przemknąć”, to tylko podtrzymałoby tezę o totalnej dezorganizacji projektu. A prawdę mówiąc, jest to jedyne logiczne wytłumaczenie tej sytuacji, bowiem Jinying z pewnością nie był gwiazdą pokroju Kimbo Slice’a, która mogła znacząco podnieść oglądalność show.
Chińscy wojownicy – utalentowani czy nieprzygotowani?
Wspominana już wielokrotnie gala w Macau zbliża się wielkimi krokami, a zakontraktowanych na nią zostało wielu weteranów TUFa. Nie jest tajemnicą, że ich przeciwnicy zostali dobrani bardzo… starannie. Od momentu, kiedy Lipeng Zhang wygrał po mocno dyskusyjnej decyzji turniej półśrednich w finale reality show, zastanawiałem się, jaką drogę obierze UFC, by nie stracić go szybko ze swojego rostera (The Warrior, mimo bycia pierwszym, historycznym triumfatorem chińskiej edycji TUFa, absolutnie nie jest jeszcze w mojej opinii zawodnikiem mającym potencjał na utrzymanie się w organizacji). Jego rywalem został Brendan O’Reilly, weteran kanadyjsko-australijskiego sezonu TUFa. Ma niepokonany rekord (5 zwycięstw, 0 porażek), jednak łączny bilans fighterów, z którymi się mierzył, to 8-16. Sam Badger nie należy do wielce utalentowanych zawodników, i był jednym ze słabszych uczestników międzynarodowej edycji reality show. Krótko mówiąc – jest on w tym pojedynku tylko dlatego, że matchmakerzy UFC chcą widzieć Zhanga jako triumfatora – nie byłoby chyba korzystną sytuacją, gdyby pierwszy chiński zwycięzca TUFa przegrał pierwszy pojedynek, po czym dwa następne – i został zwolniony z kontraktu.
Powołany do UFC został też Yao Zhikuy, który w półfinale TUFa musiał uznać wyższość Jianpinga Yanga. Jego rywalem będzie Royston Wee, którego zawodowy rekord wynosi 3-0, a ma on już na koncie zwycięstwo w największej organizacji świata. Jego trzyrundowy pojedynek z Davem Galerą był w opinii fanów tak nieprzyjemny w oglądaniu (co dla niektórych i tak będzie zbyt łagodnym stwierdzeniem), że reprezentant Singapuru, mimo zwycięstwa, został na zagranicznych forach nazwany drugim najgorszym fighterem w UFC.
Wang Anying również ma na swoim koncie zwycięstwo w UFC – nad innym uczestnikiem TUFa – Albertem Chengiem. Jego rywalem będzie Colby Colvington (MMA 5-0) – utalentowany zapaśnik, debiutujący w największej organizacji świata. Jak bardzo perspektywiczny jest to fighter? Z pewnością ma potencjał, i na tle dotychczasowych rywali prezentował się całkiem nieźle. Jednak cóż to byli za rywale!? Poza jego najcenniejszym skalpem – Jose Caceresem, który sam jest zawodnikiem co najwyżej przeciętnym, łączny rekord jego przeciwników to… 22-88.
Zdecydowanie najmocniejszego oponenta dostał finalista turnieju w wadze półśredniej, Wang Sai – Danny Mitchell przegrał swój debiut pod banderą ZUFFY, uznając wyższość Igora Araujo.
Problemy ekspansyjne
Karta walk, którą Wam przedstawiłem, podsunęła mi jeden konkretny wniosek dotyczący przyszłości UFC w Chinach. Jak już wspominałem, przez najbliższe lata największa organizacja świata zamierza organizować dwie gale rocznie w najliczniejszym kraju świata. Prawdopodobne jest, że wydarzenia te będą pełnić rolę dość nietypową – walczący na nich reprezentanci Chin, będą tam promowani na odbiegających poziomem sportowym od reszty parku zawodniczego federacji oponentach. Będą dostarczani i odsyłani – w zależności od tego, jak będzie się toczyć ich kariera.
Sytuacja ta zapewne ulegnie zmianie, kiedy Chiny staną się naprawdę solidnym źródłem utalentowanych zawodników, a tamtejszych fighterów bez oporów będzie można posyłać w bój z dobrymi reprezentantami krajów, w których MMA rozwinięte jest o wiele lepiej. Jaki ma to jednak sens? Ile to potrwa? Nie ma wątpliwości, że przy dwóch galach rocznie w Macau, UFC potrzebuje nazwisk, które będą mogły zainteresować swoją osobą chińskich fanów. Żeby tak się stało – reprezentanci muszą wygrywać. A aby wygrywać – nie mogą być posyłani od razu na głęboką wodę.
Największa organizacja świata, wybierając się na podbój Chin, musi się jednak zmierzyć z dwoma problemami. Pierwszym jest marka UFC w owym kraju. Drugim – aktualna jakość tamtejszych zawodników.
Przeszkodą na pewno jest rodzima organizacja Ranik Ultimate Fighting Federation, (RUFF) – będąca największą obecnie bazą chińskich fighterów, która co najważniejsze (abstrahując od mało elastycznych kontraktów) – finansowo jest w stanie zabezpieczyć się przed oddaniem członka swojej „załogi” do największej organizacji świata, gdzie ów członek zapewne dostanie na start „skromne 8+8”. Vaughn Anderson niejednokrotnie podkreślał, że życie „współczesnego gladiatora” w Chinach jest bardzo korzystne finansowo, co sprawia, że perspektywa walki pod banderą ZUFFY nie jest tak kusząca, jak powinna.
Pieniądze nie skusiły jednak Jumabieke Tuerxuna, który nawet dostawszy bardzo korzystną ofertę przedłużenia kontraktu z organizacją RUFF, wybrał ostatecznie federację prowadzoną przez Dane White’a i braci Fertitta. To, jak sobie tam radzi, jest jednak znakiem ostrzegawczym w kontekście drugiego wymienionego przeze mnie problemu. Wszak jedna jaskółka wiosny nie czyni, jednak nie trudno nie wyciągnąć odpowiednich wniosków, kiedy niepokonany czołowy chiński zawodnik MMA, dysponujący fantastycznym rekordem 14-0 (a według Andersona ma tych walk ponad dwa razy tyle!), nie radzi sobie z absolutnie najniższą półką UFC. Bo chyba nikt nie będzie próbował mnie przekonać, że Leandro Issa i Mark Eddiva są na odpowiednim poziomie, by przez długie lata utrzymać się w organizacji.
Przyszłość UFC w Chinach ma więc dwa zakończenia – pierwsze to zwieńczenie długoletniego zasiewania ziarna sportu (w postaci organizowania TUFa i dwóch gal rocznie) uzyskaniem sporej popularności organizacji i, co najważniejsze, odnalezieniem upragnionego Yao Minga sceny MMA. W przypadku drugiego, pesymistycznego wariantu, może się okazać, że z pustego i Salomon nie naleje – a UFC nie będzie w stanie zdobyć fighterów nawet na tyle utalentowanych, by przy perspektywie walki dwa razy do roku na galach w Macau ze słabymi oponentami mogli utrzymać się w tej federacji.
Gala odbywająca się 26 sierpnia da nam pewien znak – jak wspomniałem na wstępie, będzie służyć za test. Jeżeli zwycięzca TUFa Lipeng Zhang nie będzie w stanie powstrzymać słabego Brendana O’Reilly, a reszta reprezentantów Chin również przegra z kretesem – nie będzie to zwiastowało łatwej ekspansji.
fot. mma-in-asia.com
Świetna robota z tym artykułem :)
Dodam, że chińskiego TUFa nie oglądałem, ale finałowe dla programu starcie na gali Kim vs Hathaway było żenująco – śmieszne.
Ja chińskiego TUFa oglądałem… wróć, próbowałem oglądać ale nie dałem rady ze względu na mizerne umiejętności zawodników.
Do tego jeszcze ten wał na finałowej gali w walce Wang vs. Zhang
Kawał dobrze napisanego tekstu, przez który się mknie z przyjemnością :)
Po przeczytaniu wydaje mi się, że wojujące na całym świecie UFC, co pochłaniać musi ogromne zasoby firmy, nie będzie w stanie spopularyzować MMA w Chinach do poziomu, jaki by sobie wymarzyło. Wszystko spoczywać będzie na tamtejszych krajowych organizacjach – to właśnie one mogą użyźnić glebę pod nasiona zasiane przez Amerykanów. Samo UFC ze swoimi dwoma galami rocznie będzie biło głową w mur i za 3 lata sytuacja będzie nadal taka sama.
Celne spostrzeżenie.
Z tym, że chyba nie jest to moim zdaniem kwestia trzech lat – raczej może pięciu, sześciu. Federacje jak RUFF czy LFC mogą pomóc , jak okresliłeś, użyźnić glebę, jednak na obecnym etapie mogą równie dobrze przeszkodzić UFC w zgarnięciu do siebie dobrych zawodników.
Co do chińskiego TUFa – w następnej edycji spodziewam się niższych kategorii wagowych (125 albo 135).
Bardzo dobrze napisane! Podziwiam, że chciało Ci się oglądać chińskiego TUF’a, ba, nawet o tym napisać ;).
Ładny artykuł. W kwestii promocji mma w Chinach nasuwa mi się nieodparcie na myśl brak organizacji typu WEC, którą UFC mogłoby wysyłać na misje samobójcze samemu nie nadszarpując swojego autorytetu. Niestety organizacja braci Fertitta chłonąc WEC i Strikeforce pozbywając się konkurencji, utraciła także tytułu: UFC tylko dla elit. Naturalnym jest, że mając 500 zawodników będą prowadzone dwie ścieżki, jedna mistrzowska, oraz druga promująca UFC pomijając umiejętności sportowe. Ma to swoje wady, jak utrata prestiżowości, ale także zalety, zwłaszcza dla naszego rynku zawodniczego, bo jeśli któremuś z naszych zawodników powinie się noga o raz za dużo, to spadną do grupy walczących w Chinach, a nie utracą kontraktu. Zresztą mocny zaciąg polaków ma powód bardziej promocyjny, niż sportowy.
Sytuacja z UFC w Chinach jest początkiem nowej drogi dla organizacji, która była starannie przygotowywana od dobrych trzech lat. Jeśli Dana White będzie w stanie iść naprzód po dwóch drogach, mma będzie się rozwijać na świecie, jednak historia pokazała, że ciężko jest walczyć na dwa fronty. UFC tracąc prestiż organizacji dla najlepszych, przy mocniejszym powinięciu nogi, może doczekać się wzrostu mocnej konkurencji, która dla nas byłaby niezwykle interesującą opcją.
Jeśli chodzi o konkurencję w zakresie światowym, to pomimo mojej chęci zobaczenia jak jakaś organizacja jest w stanie ,,zawalczyć” z UFC, tak neistety nie widzę tego.
Bellator pod wodzą Cokera prędzej upadnie niż stanie się konkurencją, sytuacja z World Series of Fighting jaka jest dobrze wiemy, a ciekawe organizacje takie jak Legacy FC albo Resurection Fighting Alliance robią jedynie za dostarczyciela talentów do UFC.
Dlatego kluczowym jest poważne potknięcie się UFC. To potknięcie jak przez mgłę dostrzec mogę w utracie jakiegoś talentu na rzecz innej organizacji. Już sytuacja z buntem Diaza pokazała, że UFC sporo straciło na krótkiej wymianie słów, bo jak to zawodnik może walczyć z potęgą. Jeżeli zaś amerykański gigant wybierze promocję i szukanie nowych zysków w nowym świecie mma ponad wszelką miarę, to może zrodzić się nowa organizacja, wypełniająca lukę na rodzimym rynku, która zacznie wojować szabelką na czołgi.
W kwestii Bellatora mam identyczne zdanie, pozbycie się Rebneya, który kurczowo utrzymywał tę organizację na wysokim poziomie uważam za spory błąd. Coker może początkowo odnieść sukces, ale docelowo widzę przyszłość w szarych barwach.