Historia MMAPrideUFC

Josh Barnett – od dzieciaka z problemami do mistrza wojny

UFC. Pride. Strikeforce. Metamoris. Catch–wrestling. Mistrz. Doping. Nerd. To tylko pojedyncze skojarzenia nasuwające się na brzmienie imienia i nazwiska Josha Barnetta. Nikt nie jest w stanie zaprzeczyć temu, że ten potwornie już doświadczony zawodnik to prawdziwa legenda. Legenda, która dalej jest w stanie skręcić większość rywali ze swojej dywizji na kształt precla.

Stara gwardia wagi ciężkiej przeżywa ostatnimi czasy coś na kształt renesansu – a przynajmniej niektórzy jej przedstawiciele. Andrei Arlovski po powrocie do UFC wygrał cztery walki z rzędu, kończąc dwóch faworyzowanych oponentów w pierwszej rundzie. Brakuje mu co najwyżej jednego zwycięstwa do walki o pas. Frank Mir po zanotowaniu fatalnej passy niespodziewanie znokautował Antonio Silvę i Todda Duffego. Mark Hunt jeszcze nie tak dawno temu walczył o pas tymczasowy. Josh Barnett ma nad tymi trzema nazwiskami jedną, dużą przewagę – nie zaliczył żadnego regresu formy. Nawet jeżeli nie był największym dominatorem w historii, to nie zdarzały mu się fatalne momenty w karierze. Josh Barnett z roku 2005, 2010 i 2015 to ciągle ktoś, kto stanowi zagrożenie dla każdego.

Barnett nie tylko poddaje rywali w oktagonie czy ringu. Amerykanin rewelacyjnie radzi sobie od wielu lat również startując w grapplerskich turniejach, gdzie w formule no–gi staje się prawdziwym koszmarem dla każdego. W roku 2009 został złotym medalistą w mistrzostwach świata BJJ no–gi w kategorii – rzecz oczywista – czarnych pasów. Rok 2014 to poddanie Deana Listera i mistrzostwo wagi ciężkiej Metamoris. Osiągnięcie to tym większe, że Josh był mocno skreślany przez bukmacherów. Co więcej, początkowo naw więcej niż remis (co na zawodach z tej serii ze względu na zasady pozwalające wygrać jedynie odklepaniem rywala stanowi najczęstszy wynik) płacono na wygraną Listera!

Barnett określa samego siebie nie jako typowego zapaśnika, nie jako reprezentanta BJJ, lecz jako catch–wrestlera. Co to oznacza w praktyce? Josh nie zakłada tego, że jego celem powinno być zdobycie obalenia i bezpieczne skontrolowanie rywala. To daje co najwyżej punkty. Były mistrz UFC ma nieco inne – lepsze dla nas jako oglądających – założenie. Każde obalenie ma prowadzić do dźwigni lub duszenia. Skuteczne sprowadzenie to takie zakończone poddanie lub ewentualnie gradem ciosów. A że czasem po drodze trafi się potężne kolano – takie jak to, które znokautowało wspomnianego już Franka Mira? Cóż, Josh jakoś z tym będzie żył.

Mający przygodę z pro–wrestlingiem Amerykanin to bardzo elokwentny i zdecydowanie jeden z najciekawiej i najlepiej wysławiających się członków UFC. Sympatię zdobywa dodatkowo swoimi dosyć nietypowymi jak na kogoś, kto żyje z duszenia z innych ludzi pasjami. Josh bowiem absolutnie nie kryje się z tym, że zdemolowanie kogoś w Magic: The Gathering, naprawianie starych samochodów czy obejrzenie po raz pięćdziesiąty Blade Runnera to jego ulubione aktywności. Dodatkowo na nadzwyczaj dobry gust muzyczny.

Od płyty z takim hitem pożyczył sobie ksywę. A teraz zgadnijcie, od jakiego zespołu zaczerpnąłem mój nick.

Początki

Skąd w ogóle u Josha wzięła się fascynacja sportami walki? Jako młode szczenię Barnett nie należał do grzecznych pociech. Ciągle trafiał pod opiekę kolejnych – co ciekawe, chyba nie do końca skutecznych w jego przypadku – programów dla krnąbrnych i agresywnych młodzieńców. Przez cały czas również poszukiwał okazji do walki oraz poszerzania swoich umiejętności.

Szkoła średnia upłynęła dla niego pod znakiem zapasów i kickboxingu, ale to ciągle było za mało. Gala UFC opatrzona numerem cztery – której zwieńczeniem było poddanie przez Royce’a Gracie Dana Severna – okazała się przełomem w życiu Warmastera. Wiedział już, co chce w życiu robić. Poddawać ludzi i czerpać z tego profity inne niż kolejne noty od pedagogów i opinia zabijaki.

W końcu Barnett trafił pod opiekę Jima Morrisona. Nie, nie zaczął grać psychodelicznego rocka, a i narkotyki nie zagościły w jego życiu (pojawiły się za to inne ciekawe suplementy, ale o tym później). Chodzi bowiem o jednego z lokalnych trenerów, który obficie czerpał z dziedzictwa judo i karate, a swoją wiedzę całkiem często miał okazję weryfikować w praktyce – jego przygody z całą pewnością przewyższają wszystko, co bracia ze Stockton mają do opowiedzenia, ale to całkiem inna historia. Faktem jednak jest to, że Jim przez bardzo długi czas pomagał Joshowi w treningach i do teraz utrzymują przyjacielskie relacje. Jak Barnett do niego trafił? Dzięki rekomendacji od jednego ze znajomych instruktorów w postaci (cytat z wywiadu dla MMAFighting):

Czemu nie zaczniesz trenować z Morrisonem? To taki sam barbarzyńca jak Ty.

Braterstwo dusz stało się więc podstawą dla dalszej edukacji Warmastera.

Dalej pogromca takich nazwisk jak Randy Couture czy Antonio Rodrigo Nogueira był formowany w dużej mierze przez legendarnego już Erika Paulsona, a także występował w barwach AMC Pankration. Pod egidą owego pioniera MMA uzyskał zresztą czarny pas w brazylijskim jiu–jitsu i do teraz z nim współpracuje, między innymi prowadząc część zajęć w jego klubie.

Mając do czynienia z takimi ludźmi, posiadając duży potencjał i przede wszystkim wielkie aspiracje Barnett był skazany na UFC. Dostanie się tam pozostawało jedynie kwestią zdobycia odpowiedniego rekordu. Dziewięć wygranych nieprzerwanych żadną porażką zajęło mu trzy lata, podczas których rywalizował w UFCF i SuperBowl. W tej drugiej federacji odklepał Dana Severna.

Josh w swoich pierwszych walkach w stójce czuł się jak przeciętny człowiek w konfrontacji z krakowskimi mistrzami maczety – niekomfortowo. Chwilami te widoki mogły drażnić, a brak pomysłu Barnetta trochę dziwił, bo jakby nie było, miał on kontakt z uderzanymi sportami walki. Na pochwałę z tego najwcześniejszego okresu zasługują jedynie kolana, które w przyszłości staną się groźnym elementem arsenału oraz rzadkie, ale wskazujące na pewien refleks uderzenia bokserskie. Poza tym jednak Warmaster nieco zbierał. Aż do momentu…

Patrzenie na pierwsze starcia Amerykanina nie należy do szczególnych przyjemności. Zbiera ciosy w stójce, desperacko szuka klinczu i dorzuca kolana. Niemniej jednak, co jakiś czas serwuje nam właśnie takie, znacznie fajniejsze widoki. Od obalenia dla Josha zaczyna się droga w konkretnym, jednym kierunku.

Angaż Barnetta w UFC to wynik jego nieskazitelnego wtedy rekordu i ciągłej presji w kierunku poddania oponenta. Lawrence – bo tak na drugie imię ma bohater tekstu – posługiwał się w swoich początkach głównie technikami kończącymi ukierunkowanymi na ręce. Na pierwszym gifie John Marsh poddany zostaje kimurą możliwą dzięki przedstawionej powyżej pozycji, w jakiej został uwięziony. Balacha na Severnie, który miał wtedy na koncie już 43 walki, z czego przegrał jedynie 3, umożliwiła Joshowi spróbowanie się z pierwszą ligą.

UFC, nokauty i sterydy

Josh spełnił w końcu swoje marzenie i miał okazję stoczyć walkę w najbardziej prestiżowej obecnie organizacji świata. Jego debiut z Ganem McGee jest o tyle ciekawy z punktu widzenia historii, że to pierwsza i ostatnia walka w kategorii superciężkiej, jaka została zorganizowana przez UFC.

Dodać też warto, że to od tej gali nad czystością zawodników pieczę zaczęła sprawować Komisja Sportowa. Dla Barnetta organ dosyć pechowy, bo już niedługo dwa razy pod rząd zostaną wykryte u niego dosyć niepożądane substancje.

Wracając jednak do samego przebiegu walki – Gan był na przestrzeni całego pojedynku lepszym z walczących. Używając swoich zapasów, obalał i kontrolował Barnetta i zapewne wygrałby, gdyby nie to, że końcem drugiej rundy nieudane (najpewniej na skutek zmęczenia) obalenie nie zostało właściwie skontrowane przez Warmastera. Ten następnie zaserwował już tylko serię zamykających konfrontację ciosów. Mimo niezachwycającego występu drzwi do walki z Pedro Rizzo – eliminatora do walki o pas – zostały otwarte.

Pojedynkowi z brazylijskim mistrzem low kicków – jeszcze przed erą Jose Aldo – należy poświęcić więcej miejsca niż innym. Chociaż Warmaster uległ pięściom Pedro, to jego występ mógł się podobać, bo Josh zaprezentował całkiem dobrą stójkę. Dziwi nieco fakt, że w związku z tym zupełnie zignorował swoje zapaśnicze umiejętności, ale sądzę, że to od tego starcia Barnett stał się kompletnym fighterem.

Rizzo, mimo że to Josh był aktywniejszą stroną, zdołał umieścić na ciele przyszłego mistrza kilka solidnych kopnięć. Nie mógł ich jednak używać bezkarnie – Josh zadbał o to, aby wbrew temu, co pokazywał wcześniej, nie służyć jedynie za worek treningowy dla każdego z jakimkolwiek pojęciem o stójce.

Czytelnym ostrzeżeniem był chociażby fakt, że Josh przygotował się na firmową technikę przedstawiciela Ruas Vale Tudo (Marco Ruas swoją drogą zasługuje na przypomnienie światu) i zablokował jedno z niskich kopnięć. Efekt był odrobinę groteskowy – obaj zawodnicy na chwilę przystanęli na skutek bólu, po czym przybili sobie ręce na znak wznowienia walki.

Wprawdzie niemrawe low kicki w wykonaniu Warmastera już się zdarzały, ale tutaj w końcu zaczęły regularnie trafiać i nawet przynosić jakiś efekt. W pewnym momencie Amerykanin rozzuchwalił się na tyle, że dorzucił do swojego arsenału absolutną nowość – high kicka. Dziś to nie robi wrażenia? Cóż, pamiętajmy, że do dnia tego starcia bohater tekstu dał poznać się jako jednowymiarowy grappler, któremu daleko było do cudów pokroju kombinacji w stylu lewego i prawego prostego.

Josh śmielej poczynał sobie również w pięściarskim rzemiośle. Jego akcje były o tyle dobre, że nie został po nich głową w tym samym miejscu, dzięki czemu ku zaskoczeniu Rizzo unikał kontrujących uderzeń. Dziwi Was coś pomiędzy wybiciem się do superman puncha i oblique kickiem na drugim gifie?

Pedro zapewne też był nieco zdziwiony po przyjmowaniu kolejnych kombinacji ciosów. Dezorientowało specyficzne zagranie Barnetta, który mieszał taki „wskok” z częstymi low kickami. Efekt był taki, że specjalista od muay thai przegrywał starcie w swojej płaszczyźnie. Do końca drugiej rundy…

Defensywa Warmastera – mimo widocznej poprawy – nie stała się jednak z dnia na dzień perfekcyjną. Sporo z akcji Rizzo przechodziło, a niektóre były całkiem mocne. Ostatecznie więc UFC 30 nie stało się przepustką do walki z Randym Couture dla fana muzyki Bolt Thrower, a miejscem efektownej sekwencji prowadzącej do powalenia Josha. Trudno, pewnym pocieszeniem okaże się w przyszłości to, że właśnie stójka stanie się miejscem zemsty ze strony Josha. Nie wybiegajmy jednak jeszcze do 2008 roku.

Po zaliczeniu pierwszej porażki w życiu Josh zmierzył się z wyśmienitym karateką w postaci Semmy’ego Schilta. Nie pozwolił mu rozszaleć się w kickbokserskich akcjach, bo już po dziesięciu sekundach obalił go, a następnie poddał balachą.

Następnie na swojej drodze spotkał znanego już sobie Bobbiego Hoffmana, który wprawdzie sprawił mu nieco problemów, ale padł pod ciosami w parterze. Te dwie wygrane zagwarantowały zaledwie 23-letniemu wtedy Barnettowi walkę o pas z samym Randym Couturem, który wtedy miał już na koncie dwukrotną wygraną nad Pedro Rizzo oraz ubicie Vitora Belforta.

Pierwsza runda upłynęła po myśli ówczesnego mistrza. Randy od początku zaczął wcielać w życie tyleż prostą, co nieelegancką taktykę w postaci wciskania Barnetta do siatki. Chwile spędzone w bezproduktywnym klinczu dosyć szybko przekuł na obalenie, a następnie przebywał z góry przez dosyć długi czas. Warmaster po dłuższej chwili uciekł, najpierw strasząc dźwignią na rękę, a chwilę później atakiem na nogi. Następnie jednak znowu padł ofiarą grinderskiej taktyki posiadacza pasa.

Druga runda również nie zapowiadała się początkowo na wspaniały triumf młodszego z walczących. Couture zdobył obalenie i wszystko zdawało się świadczyć za podobnym przebiegiem do pierwszej rundy. Wtedy jednak Barnett ponownie uciekając się do swojego grapplingu, wymusił na Randym ucieczkę z parteru, po której sam szybko znalazł się przy mistrzu i w końcu ustawił go sobie w sposób umożliwiający realizację dosyć nieskomplikowanego, co nie znaczy, że nieskutecznego, planu. Mianowicie rozpuścił pięści, czasem dorzucał łokcie, aż w końcu do akcji wkroczył sędzia. Tak narodził się nowy mistrz.

No, niestety, nie całkiem. Po walce z Hoffmanem bowiem wykryto w organizmie Warmastera niedozwolone substancje. Sytuacja powtórzyła się przy walce o mistrzostwo. Efekt? Pozbawienie tytułu. Wprawdzie Harrison twierdził, że to przypadek… (ponownie wywiad dla MMAFighting)

„Moi ludzie brali DHEA (suplementy). Mogły wyjść jako doping w testach na sterydy, ale wtedy o tym nie wiedziałem.”

Cóż, skończyło się na tym, że pas odebrano, a Josh postanowił szukać zatrudnienia gdzie indziej. I do momentu podpisania kontraktu z PRIDE wiodło mu się całkiem dobrze.

Powoli i do prz… PRIDE

Po rocznej przerwie Warmaster podjął decyzję o powrocie do MMA. Swe kroki skierował w kierunku Japonii – bo czemu by nie poszerzyć kolekcji mang przy kończeniu kolejnych rywali?

Najpierw na gali Ultimate Crush znokautował Jimmiego Armbriza, by następnie na gali z cyklu Pancrase zdobyć tytuł mistrza. Po trzech rundach, gdzie zapaśnicza przewaga Amerykanina poparta solidnym ground and pound i duszeniem zza pleców, stało się jasnym, że Yuki Kondo stanowił tylko formalność.

Kolejne dwa pojedynki to obrona pasa z Yoshikim Takahashim – uduszonym trójkątem z balachą – i ponowne poddanie Semmy’ego Schilta w identyczny sposób, co w ich pierwszym starciu. Ostatnim przystankiem przed PRIDE okazał się Rene Rooze, ale po zaledwie dwóch minutach padł pod ciosami Barnetta.

W końcu angaż w szeregi japońskiej organizacji stał się rzeczywistością. Już na pierwszy ogień dla Barnetta przyszykowano nie lada wyzwanie. Mirko Filipović, jedna z największych ówczesnych gwiazd federacji, miał przetestować wartość Josha. Mający za sobą trzy zwycięstwa z rzędu, doskonale broniący obaleń i odbierający ludziom duszę kopnięciem na głowę Cro Cop nie zwiastował lekkiej przeprawy.

Walka okazała się dosyć rozczarowująca. Po zaledwie kilkunastu sekundach Chorwat spróbował swojego firmowego high kicka. Przestrzelił, a Warmaster zaraz po tym wykorzystał okazję i zdobył pozycję dominującą. Filipović nie był w stanie podnieść walki do stójki i spędził jeszcze kilka minut pod ciężarem rywala, ale ten nagle odklepał walkę. Kontuzja ręki sprawiła, że Amerykanin nie był w stanie kontynuować pojedynku.

Roczna przerwa upłynęła Joshowi na regeneracji. W tym czasie z kolei Cro Cop pomścił między innymi porażkę z Kevinem Randlemanem, znokautował Wanderleia Silvę i przegrał z Fedorem Emelianenko. Barnett nie chciał dostać przed rewanżem z Chorwatem kogoś słabszego. Chciał zmazać plamę. Barnett krótko i treściwie podsumował tę decyzję i przebieg walki:

„Wyleczyłem ramię, naprawdę ciężko trenowałem i powróciłem bez żadnych walk na rozgrzewkę. I wtedy zostałem skopany naprawdę.”

https://www.youtube.com/watch?v=XZEgfK_hVYU

Pierwsza runda na pewno mogła się podobać fanom Warmastera. Poza jednym dobrym middle kickiem i zajęciem na chwilę pozycji na górze po potknięciu się Josha Mirko nie pokazywał zbyt wiele. Przyjął sporo mocnych kolan, dawał się trafiać silnymi ciosami, a nawet obalić po low kicku. Słowem – Barnett szedł po swoje. Do czasu.

Druga runda nie była niezwykłą dominacją Cro Copa. Poza ładną kontrą na low kicka – walka z Rizzo niczego Josha jak widać nie nauczyła – i obaleniem Chorwat skontrolował rywala, dorzucając pojedyncze ciosy. Obalenie Barnetta? Coś dziwnego? Nie do końca – obrona przed sprowadzeniami nie należała do najmocniejszych atutów Warmastera.

Trzecia runda nie upłynęła pod znakiem większej przewagi żadnego z zawodników, choć to ona dała wygraną Filipovićowi. Na uwagę zasługuje ładna kombinacja na pierwszym gifie, mocny low Barnetta i uniemożliwienie wyprowadzenia kopnięcia zaraz po nim Cro Copowi oraz kolano na głowę w wykonaniu zwycięzcy. Poza tym odsłona ta pełna była wciskania w narożnik i liny Mirka, ale na sam koniec to właśnie on znalazł się na górze – obrazuje to czwarty gif.

Po drugiej porażce pod szyldem PRIDE Warmaster uzyskał bardzo łatwy skalp w postaci Kazuhiro Nakamury. Wygrana sprawiła, że catch wrestler został zaproszony do Grand Prix wagi ciężkiej w 2006 roku. W turnieju startowało wiele uznanych marek takich jak świetnie znany już Amerykaninowi Filipović, Antonio Rodrigo Nogueira, Mark Hunt, Alistair Overeem czy Fabricio Werdum, a nawet walczący w niższej wadze Wanderlei Silva.

„Nikogo się nie boję. Jaki ma sens bycie przestraszonym? Co mi to pomoże osiągnąć? Co może się stać, może mnie znokautować? To nic wielkiego. To tylko walka. Tutaj nie ma się czego bać.”

Taką deklarację złożył przed walką z Aleksandrem Emelianenką czempion UFC. Amerykanin nie robił sobie też zbyt wiele z tego, co mówił Rosjanin – obaj nie pałali do siebie przesadną sympatią – i zapowiadał, że każda stójkowa szarża młodszego brata Ostatniego Cara to dla niego okazja do obalenia oraz czuje się lepszym uderzaczem. W praktyce jednak nie było tak przyjemnie, jak sugerowały predykcje i spokój Josha. Wyraźnie szybszy sambista raz po raz raził dobrymi kombinacjami bokserskimi swojego oponenta i wszystko wskazywało na to, że to on przejdzie do kolejnej rundy turnieju śrubując swój rekord w PRIDE do 6 – 1. Druga runda przyniosła szczęśliwie jedną, bardzo istotną rzecz – udane obalenie. Barnett nie marnował czasu i poddał rywala, a to zapewniło mu prawo do walki z…

Markiem Huntem. Uwielbiany przez fanów kickbokser w pierwszej rundzie odprawił Tsuyoshiego Kohsakę. Tutaj dały o sobie znać dręczące kowadłorękiego ulubieńca tłumów problemy z zapasami i grapplingiem, które przez wiele lat sprawiały, że przegrywał kolejne starcia. Nowozelandczyk już w pierwszych chwilach pojedynku wpierw niemalże wpadł w gilotynę ze stójki, a następnie został obalony. Barnett potrzebował dwóch minut, aby kimurą wyeliminować Super Samoańczyka z turnieju.

O wejście do finału Warmaster musiał zawalczyć z jednym z najlepszych ciężkich w historii. Antonio Rodrigo Nogueira właśnie wyeliminował z Grand Prix Wagnera Martinsa oraz Fabricio Werduma. Mający aż szesnaście zwycięstw i zaledwie dwie porażki w japońskiej federacji Nogueira według bukmacherów miał wygrać cały turniej, chociaż dla uczciwości warto wspomnieć, że Barnetta wytypowano do tego jako trzeciego pod względem prawdopodobieństwa. Drugie miejsce – co nie trudno odgadnąć – zajmował w tym wyścigu według kursów Mirko Filipović.

Przewaga w stójce początkowo rysowała się po stronie starszego ze słynnych braci. Przygotowywał się on do walki z kubańskimi bokserami (a także amerykańskimi zapaśnikami), a jego przewaga szybkości była widoczna w wielu akcjach. Barnett przez całą rundę zmieścił na ciele Nogueiry sporo swoich firmowych kolan, ale pierwsza minuta walki mogłaby sugerować podobny przebieg kickbokserskiej strony pojedynku co w walce z Emelianenką. Tak jednak nie było.

Poza wspomnianymi kolanami Barnett również zaczął czysto trafiać. Wprawdzie wpierw jego akcje – jak te na dwóch gifach – nie przekonałyby nikogo o tym, że Josh powinien okazać się już za chwilę lepszym uderzaczem, ale przy kończeniu sekwencji w klinczu Big Nog padł na ziemię po potężnym uderzeniu Josha i tylko jego wybitny grappling uratował go przed marnym losem – doskonale bronił się przed próbami zdobycia dobrej pozycji przez Amerykanina.

W końcu faworyt turnieju uciekł z tarapatów i samemu przeniósł walkę do parteru. Tam Josh musiał walczyć o każdy centymetr luzu, ale w końcu – po kilku minutach – znalazł drogę do stójki i przy okazji od razu ponowił znaną z walki z Huntem próbę poddania w stójce. Po chwili jednak walka znów trafiła do świata, gdzie Barnett oraz Brazylijczyk czują się doskonale.

Wpierw to Warmaster (nawiasem mówiąc – wtedy Barnett ciągle jeszcze miał swój stary pseudonim czyli The Babyfaced Assasin) zaatakował nogę rywala, by niedługo później samemu walczyć o to, aby nie zostać poddanym. Po tej pełnej zwrotów akcji rundzie sam jednak znalazł się na górze i poczęstował serią ładnych młotków swojego przeciwnika.


Druga runda niemalże w całości skupiła się na zapasach i grapplingu. Najpierw próbę obalenia na pozycję dominującą przekuł Barnett, później sam znalazł się na plecach, a w dodatku w kolejnych minutach znowu powrócił do lepszej sytuacji. To nie koniec – w międzyczasie panowie jeszcze zamieniali się miejscami, a Nogueira zdobył nawet na chwilę plecy Warmastera. Walkę przypieczętowała jednak próba dźwigni na nogę ze strony zwycięzcy. Finalista turnieju pokonał niedawno emerytowanego grapplera niejednogłośną decyzją, czym zapewnił sobie prawo do trylogii z Filipovićem, który to ubił ground and pound Ikuhisę Minowę, low kickami rozbił Hidehiko Yoshidę i kopnięciem na głowy raz na zawsze zamknął kwestię tego, kto jest lepszym zawodnikiem – on czy Wanderlei Silva.

Świeższym z walczących był Cro Cop, który na tej samej gali po pięciu minutach skończył Brazylijczyka. Mimo to zmęczony po pełnym dystansie z Nogueirą Barnett od początku był stroną napierającą. Tym razem jednak Mirko był zdecydowanie lepiej przygotowany na strikerski repertuar rywala niż w trakcie ich poprzedniej walki.

Filipović nie próbował już odwoływać się do swojej popisowej techniki, a zamiast tego rzucał potężne middle kicki, które mogłyby – gdyby starcie potrwało dłużej – wydatnie uszczuplić zasoby kondycyjne Amerykanina. Ten jednak nie pozostawał dłużny i samemu chętnie używał technik nożnych, głównie dobrych low kicków.

Nie ulegało jednak wątpliwości, że tym razem na początku lepiej wypada kickbokser, który przyjął nieco kopnięć i kolan, ale tym razem zaskoczył Barnetta pokazem nieco niedocenianego elementu swojego arsenału. Nie była to jednak rzecz, która powinna szczególnie dziwić – Chorwat po porażce z Markiem Huntem odświeżył swój repertuar i wyszedł poza przesadnie powtarzalne kopnięcia na głowę.

Lewa pięść Mirka nie dawała spokoju zapaśnikowi. Raz po raz trafiała go na korpus oraz głowę – raz mocniej, a raz lżej. Szybkość jaką chwilami w tych bitych jedną ręką kombinacjach CroCop nie pozwalała się sensownie bronić terroryzowanemu nią Warmasterowi. Finalnie to takie ciosy powaliły go na deski.

Zwycięzca odwoływał się do bardzo dobrego ground and pound, jednak sposób skończenia rywala był dosyć kontrowersyjny. Faul na Joshu zmusił go do zasłonięcia oka – chodziło więc o coś więcej niż jedynie przypadkowe, lekkie trafienie w oko – a spadający na jego okolicę cios doprowadził do odklepania Barnetta po raz drugi w karierze. Smutny koniec trylogii – aż dwa razy zadecydowały nie tylko umiejętności, ale i wyjątkowo dziwna sytuacja. Pewien niesmak może budzić również fakt, że Mustapha Al – Turk również został pokonany podobnym i niegodnym naśladowania fortelem – wpierw Chorwat wepchnął palce w jego oczy, by następnie skończyć ciosami zdezorientowanego oponenta.

Po raz kolejny oddaliła się okazja do walki z Fedorem Emelianenką, który w trakcie turnieju został wyzwany przez czarny pas w brazylijskim jiu – jitsu słowami „Jesteś już właściwie martwy”. Wypowiedzianymi po japońsku. Będącymi cytatem z mangi Hokuto No Ken. Cóż, wspominałem o tym, że zainteresowania Barnetta mocno odbiegają od tradycyjnego spędzania czasu przeciętnego Europejczyka. Barnett jednak dalej pozostał na kontrakcie z PRIDE, gdzie stoczył jeszcze dwa pojedynki.

W pierwszym z nich podjął Pawła Nastulę. Polak po porażkach z Nogueirą oraz młodszym z braci Emelianenko odbił się poddaniem na Vieirze. Nasz rodak do walki wchodził jako olbrzymi underdog. Zupełnie niesłusznie – dwukrotnie obalił na przestrzeni pierwszej rundy Barnetta i mimo siłowej przewagi rywala prezentował się lepiej, może poza chwilami, gdy był wciskany w liny. Równo z gongiem Josh zaczął wyciągać dźwignię na nogę, która co prawda została przerwana, ale prawdopodobnie naruszyła kolano Nastuli. Ten jednak dobrze prezentował się w drugiej rundzie, gdzie trafił paroma bardzo mocnymi ciosami Josha i ponownie zdobył obalenie. Niestety dla judoki kolejna próba dźwigni na nogę zmusiła go do poddania się. Dla Barnetta, który w wywiadzie po walce był pod olbrzymim wrażeniem Polaka, dalszy kierunek był jasny – rewanż z Nogueirą.

Obaj panowie nie szczędzili sobie uprzejmości w wywiadzie przed kolejną walką ze sobą. Barnett odniósł się do kultowej już przypadłości Big Noga – ciągłych usprawiedliwień porażek.

Mój przeciwnik ma masę wymówek i dużo pierniczy.

Brazylijczyk odnosił się natomiast do niejednogłośności decyzji:

Po prostu wtedy miał szczęście. Jest dobrym zawodnikiem, ale go skończę.

Josh nie był pod wielkim wrażeniem:

Myślę, że Nogueira żyje w świecie złudzeń, jeżeli sądzi, że wtedy wygrał. Wiecie, miał być najlepszym parterowcem na świecie. Najlepszym ze wszystkich, a ja go pokonałem w parterze, atakowałem większą ilością poddań. Sądzi, że wygrał, bo na mnie leżał. Nie wiem jak on mnie chce pokonać.

Później Barnett dodał jeszcze linijkę, która zawstydziłaby samego Conora McGregora:

Gdy już się dobudzi po walce, to będzie mógł użyć jakiejkolwiek wymówki, jakiej by chciał.

Tym razem to Barnett od początku był lepszym bokserem. Trafiał sporą ilością ciosów prostych, co jakiś czas udawało mu się ulokować na głowie przeciwnika mocniejsze uderzenie oraz chętnie atakował korpus. Nogueira mimo paru udanych ataków wyglądał w stójce gorzej – w klinczu przyjął również sporo kolan, natomiast jego akcje tego typu były blokowane przez Josha.

Warmaster w pewnym momencie efektownie przeniósł walkę do parteru, gdzie używał całego dobrodziejstwa oferowanego przez PRIDE. Atakował głowę Big Noga kolana, a gdy ten w końcu wydostał się spod byłego mistrza UFC to został za to nagrodzony potężnym stompem i natychmiastową próbą duszenia. Tutaj Brazylijczyk jednak dobrze ją wykorzystał.

W końcu Nogueira uzyskał lepszą pozycję – w czym pomógł mu atak oponenta – i spędził w niej kilka minut. Nie była to jednak większa część rundy, a użył jej na tyle nieefektywnie, że sędzia podniósł walkę do stójki. Pojedyncze ciosy, nawet mocne, okazały się niewystarczające do zachowania korzystnej sytuacji. Zawodnicy ostatnie sekundy spędzili w klinczu.


Druga runda w stójce była nieco bardziej wyrównana. Barnett nieco zwolnił, co jednak nie sprawiło, że to Nogueira stał się odczuwalnie lepszym strikerem. Przez większość walki to Josh prezentował się nieco lepiej rzucając mocne ciosy, chwilami nieźle się broniąc – jak na ostatnim gifie – i starając się spowolnić żywotniejszego z walczących kopnięciami na korpus. Pod tym względem i druga runda należała do Amerykanina, choć punktować ją można było dla Big Noga ze względu na nieco większe wyrządzone przez niego obrażenia.


Najjaśniejszym punktem dla ofiary Fedora był moment w klinczu, gdzie co prawda nie powalał aktywnością, ale w jakiś sposób – nie w pełni uchwycony przeze mnie, co tłumaczy brak animacji – sprawił, że nos Warmastera zaczął krwawić. Poza tym dorzucił parę mocnych ciosów, które widać powyżej, a jego kolana w końcu zaczęły trafiać w ciało i głowę triumfatora ich poprzedniej walki. Moim zdaniem jednak – oceniając według ilości i celności ciosów – Barnett lepiej wyglądał w drugiej odsłonie.

Próba przeniesienia walki do parteru również nie przyniosła nad wyraz pożądanych efektów Brazylijczykowi. Błyskawicznie sam znalazł się na plecach. Po pewnym czasie walka ponownie powróciła do stójki. Po dwóch rundach, które były za zawodnikami starcie można było punktować również dla podopiecznego Erika Paulsona.

W ostatniej rundzie obaj już kalkulowali w coraz mniejszym stopniu. Chociaż ciosy proste Barnetta dalej były czymś, co utrudniało życie byłemu mistrzowi PRIDE, to ten coraz częściej był w stanie trafiać nieco lepiej ułożonego pięściarsko rywala. Ten oczywiście nie był mu dłużny i samemu trafił paroma potężnymi uderzeniami:

Niestety tym razem Barnettowi brakowało akcji, które byłyby w stanie naprawdę naruszyć przeciwnika, a symboliczne low kicki nie rekompensowały kolan czy kopnięć na tułów. W efekcie Big Nog nieco się rozszalał:

Same stójkowe przebłyski nie wystarczyły Brazylijczykowi, który po skupieniu się na mieszaniu boksu i kolan mógłby dalej ranić Josha. Duma wzięła więc górę i kazała odwołać się do swojego świetnego grapplingu.

Przy obaleniu Antonio jednak niemalże wpakował się w gilotynę Warmastera, a uwolnienie z niej zabrało mu dobrą chwilę. Później spędził chwilę na górze, a po powrocie do stójki przyciskał swojego ostatniego pogromcę do lin. Tam Amerykanin wykazał się pewną dozą kreatywności i spróbował zapiąć kimurę, co niestety mu się nie udało. Koniec końców wszyscy sędziowie przyznali walkę Nogueirze, a bohater tekstu wyruszył w podróż po innych federacjach.

Fedor jest właściwie martwy. Prawie.

Znana chociażby z walki Mameda Khalidova z Jorge Santiago organizacja Sengoku jako pierwsza sięgnęła po usługi zapaśnika. Jej inauguracyjna gala uświetniona była main eventem w postaci walki Amerykanina z Hidehiko Yoshidą. Wynik nie był trudny to przewidzenia – potwornie wręcz górujący warunkami fizycznymi nad judoką Barnett poddał go swoim ulubionym zagraniem w postaci dźwigni na dolną kończynę.

Druga gala Sengoku również przyznała charyzmatycznemu zawodnikowi walkę wieczoru. Tym razem podjął w niej znanego z grapplerskich zdolności i anarchistycznych poglądów Jeffa Monsona. Pierwsza runda początkowo upływała pod znakiem przewagi kickbokserskiej Josha, który raził rywala celnymi low kickami, a nawet pokusił się o pierwszą w karierze obrotówkę. Walka w klinczu dla odmiany była dla Barnetta dosyć problematyczna, a w końcowych chwilach przyjął on nawet kilka mocnych ciosów. Kolejna odsłona również rozpoczęła się nadrabianiem straconych życiowych okazji – tym razem kopnięcie obrotowe na korpus było silniejsze. Po chwili jednak najsłynniejszy anarchista świata MMA zdobył obalenie i spędził około dwóch minut na Warmasterze. Ten w zamian po powrocie do stójki zrewanżował się tym samym, a koniec pięciominutówki zaznaczył na swoją korzyść świetnymi kolanami na korpus i głowę oponenta. Trzecia odsłona przebiegała pod znakiem klinczu, ale jej zaliczenie na swoją korzyść przyszły pogromca Deana Listera zapewnił sobie knockdownując Monsona uderzeniem kolanem. Tym samym Josh w ładnym stylu pożegnał się z Sengoku, a swoje kroki skierował do Affliction.

Mająca spore ambicje organizacja ściągnęła do siebie wiele uznanych uznanych nazwisk. Fedor Emelianenko, Andrei Arlovski, Tim Sylvia, Renato Sobral… Wśród walczących dla niej dołączył również pogromca Couture’a, który to nawiasem mówiąc również pojawił się na przynajmniej jednej z gal, gdzie Ostatni Car wyraził chęć na zmierzenie się z nim. W pierwszej walce dla amerykańskiej federacji Josh dostał szansę pomszczenia jedynego nokautu w karierze. Pedro Rizzo stanął naprzeciw Barnetta.

Brazylijczyk w rewanżu wyglądał tak, jakby to on był grapplerem rzuconym na pożarcie strikerowi. Jego niska aktywność w połączeniu z agresją Barnetta sprawiły, że został zdominowany już w pierwszej rundzie. Zasłaniający się jabem catch wrestler co jakiś czas dorzucał mocniejsze akcje pięściarskie oraz kontrolował dystans mocnymi front kickami. Nie zabrakło też i innych kopnięć – Rizzo nie dawał rady właśnie tam, gdzie wygrał poprzednią batalię. Zakończenie tego ponurego dla fanów Pedro widowiska nadeszło w drugiej rundzie, gdzie potężny lewy odesłał go w objęcia Morfeusza.

Wywodzący się muay thai Gilbert Yvel także nie okazał się być większą przeszkodą dla Warmastera. Chociaż każda sekunda stójki była sekundą grozy ze względu na ciosy Yvela, to wszystkie trzy rundy przebiegały następująco – groźnie wyglądająca i czasem dochodząca akcja Gilberta, obalenie i kontrola. W dwóch pierwszych rundach nie udało się co prawda zapiąć dźwigni czy duszenia, ale w trzeciej Josh powetował to sobie zmuszając sędziego do przerwania dzięki zastosowaniu potężnego ground and pound.

Gala Affliction opatrzona podtytułem Trilogy miała być szansą na realizację marzenia czarnego pasa w brazylijskim jiu – jitsu. Amerykanin został zestawiony z Fedorem Emelianenko, który po dramatycznej walce pokonał Andreia Arlovskiego. Walka mogła okazać się doskonałym widowiskiem, w którym Barnett – zważywszy na pewien już regres u sambisty – wcale nie był postawiony na przegranej pozycji. Niestety, ale dziesięć dni przed walką ogłoszono straszną nowinę. Josh znowu nawalił wybierając specjalistę od suplementacji – komisja wykryła w jego organizmie niedozwolone substancje, a żądanie zbadania drugiej próbki przyniosło równie zły wynik. Affliction zwinęło żagle, Fedor zawitał do Strikeforce, a chwilowa amerykańska banicja wysłała Josha po raz kolejny do Japonii. Tam uwinął się ze znanym niektórym Mighty Mo i samemu zapukał do drzwi marki prowadzonej przez Scotta Cokera.

Turniej o wszystko

Barnett z miejsca uzyskał prawo do udziału w turnieju wagi ciężkiej. Jego pierwszym rywalem miał być Brett Rogers, który to – całkiem zresztą słusznie – był przez bukmacherów traktowany jako spory underdog. Josh przed walką powiedział:

To bardzo ważny moment mojej kariery. Od niego zależy to, w jaki sposób zostanę zapamiętany.

Triumf w zmaganiach z pozostałymi uczestnikami rywalizacji miał jednak jeszcze jedno znaczenie. Dana White stwierdził bowiem, że jeżeli Warmaster zatriumfuje w każdej z walk, to otworzy się dla niego droga powrotna do UFC. Organizacja nie chciała mieć z nim niczego wspólnego ze względu na dopingowe wpadki, ale pokonanie wszystkich oponentów w Strikeforce znaczyłoby jedno – Josh to ścisła elita, która po prostu powinna rywalizować z czołówką UFC.

Rogers już od początku walki wyraźnie odstawał umiejętnościami od rozpędzonego serią zwycięstw przeciwnika. Szybko został obalony i skontrolowany w pierwszej odsłonie, by w drugiej wypaść jeszcze słabiej. Zamroczony potężnym lewym sierpem Barnetta rzucił się do klinczu, skąd został z dziecinną łatwością obalony, a następnie poddany trójkątem rękami. Pierwsza część drogi ku mistrzostwu Strikeforce została więc zaliczona po myśli Josha.

Sergei Kharitonov do półfinału dostał się nokautując w pierwszej rundzie Andreia Arlovskiego. I tutaj bukmacherzy jako faworyta potraktowali Amerykanina, choć Rosjanin słynął jako bardzo groźny striker. Pierwsza minuta toczyła się w stójce, gdzie obaj zaliczyli kilka trafień, ale to Barnett musiał mocno się nagimnastykować, aby któryś z morderczych sierpów czy podbródkowych nie odciął go od przytomności. Szybko zdobyte jednak obalenie przerodziło się jeszcze przed upływem tej odsłony w duszenie. Kierunek był więc jasny – Daniel Cormier mający za sobą wypunktowanie Jeffa Monsona i znokautowanie Antonio Silvy.

Olimpijskie zapasy obecnego mistrza wagi półciężkiej uniemożliwiły Barnettowi przeniesienie walki do parteru. Josh nie mógł sprawdzić obrony przed poddaniami rywala, a samemu został zmuszony do kickbokserskich wymian. A nie należały one do najprzyjemniejszych.

Członek American Kickboxing Academy był zawodnikiem wyraźnie szybszym i mimo mniejszego doświadczenia w stójce od początku trafiał bardzo dobrymi akcjami. Nie oznacza to jednak, że zawsze uchodziło mu to na sucho – tutaj chwilami samemu musiał pokazać hart ducha, aby nie dać się przestraszyć akcjom Barnetta.

Pierwsze próby podwójnego jaba nie przynosiły efektów – dobra defensywa i tempo poruszania się Cormiera utrudniały robienie tego, co dotychczas psuło krew przeciwnikom. Mimo to Warmaster złapał olimpijczyka całkiem niezłą kontrą, nagrodził go ładnym kolanem przy siatce i pod koniec rundy zranił kombinacją widoczną na ostatnim gifie. Na jego nieszczęście Daniel mądrze sklinczował i wcisnął go do siatki.

Warto zwrócić uwagę na próbę ciosu łokciem w stójce ze strony Josha. Odwoływanie się do takich technik na przestrzeni tej walki wynikało z bardzo prozaicznej przyczyny – Barnett w ciągu pojedynku złamał obie ręce. Mimo to przetrwał pięć rund z Cormierem, choć tylko pierwsza i ostatnia były naprawdę wyrównane.

W drugiej rundzie Cormier również nie popuszczał i szukał okazji do dręczenia kombinacjami trzech – czterech ciosów. Jego próby nie były jednak podejmowane bez większego ryzyka – Barnett raz po raz szukał kontr i całkiem często udawało mu się zmieścić uderzenie na głowie nacierającego zapaśnika. Jeszcze przed upływem połowy odsłony Cormier znalazł drogę do wywrócenia rywala i czas do gongu spędził na górze.

Barnett wprowadził drobne ulepszenia do swojego planu, chociaż nie miał zbyt wielu okazji do ich zademonstrowania. Zmieścił jednak kilka niezłych ciosów, w tym swoich ulubionych kolan, oraz udało mu się odwołać do mocnych low kicków. Było to jednak za mało, aby wygrać przeleżaną w dużej mierze na plecach rundę.

Trzecia runda upłynęła nie tylko pod znakiem przewagi szybkości, ale i postępującego osłabienia Barnetta. Warmaster coraz gorzej znosił kolejne spadające na jego głowę ciosy. Dokładając do tej części konfrontacji efektowne obalenie ze strony Cormiera oraz zamroczenie high kickiem i długą serię ciosów pod siatką mamy obraz Josha w największych tarapatach od trzeciej walki z Mirko Filipovićem.

Daniel nie zasypywał gruszek w popiele i ponownie w czwartej rundzie odwoływał się do wysokich kopnięć – tym razem już bez tak dobrych efektów. Znalazł dodatkowo drogę do kolejnego obalenia, ale tym razem Josh zagroził mu atakiem na nogi. Ostatecznie jednak i tutaj grappling Josha nie zneutralizował kontroli Cormiera.

Trzeba oddać sprawiedliwość Warmasterowi i uzupełnić relację z walki o to, że chwilami jego kolana działały dosyć dobrze – poza trafieniami w korpus dwukrotnie dotarły one w okolice głowy przyszłego rywala Jona Jonesa.

Zamykające turniej pięć minut nie było zbyt porywające. Zawodnicy wymieniali głównie pojedyncze ciosy, a jaśniejszymi punktami po obu stronach było obalenie na kilka sekund ze strony Cormiera i kopnięcie na korpus po akcji Barnetta. Poza tym Daniel przez około minutę wieńczącą starcie (nie licząc ostatnich kilkunastu sekund) wciskał Barnetta do siatki. Perspektywa UFC lub mistrzowskiego kontraktu odpłynęła w czasie.

Marzenia się spełniają

Mimo wszystko – jak wszyscy doskonale wiemy – Barnett jednak powrócił do miejsca, które uczyniło go znanym. Wpierw, jeszcze w Strikeforce, uporał się z Nandorem Guelmino, a później… nie, jeszcze nie wpadł w ramiona White’owi. Opóźnienie podpisania zaproponowanego kontraktu wynikało z działań ze strony Josha. Zapaśnik twierdził bowiem, że chciałby też przyjrzeć się ofertom płynącym z Japonii i dotyczącym pro – wrestlingu. Nadmienić bowiem trzeba, że Warmaster stoczył w tej formule kilka, dla uproszczenia przyjmijmy taką nazwę, starć. Złośliwi natomiast twierdzili, że chciał po prostu mieć pewność, że jego organizm zostanie dobrze wyczyszczony ze wspomagaczy.

UFC 164 stało się dniem powrotu Josha Barnetta do świata amerykańskiej federacji. Dodajmy, że powrotu triumfalnego – bez większych trudności uporał się z Frankiem Mirem. Wpierw dostatecznie zmiękczył go brudnym boksem, a następnie użył kolana. Jeden mocny cios wystarczył, aby oszołomiony przeciwnik padł, a sędzia zakończył walkę. Josh powrócił więc w glorii i chwale, a świat zaczął zadawać sobie pytanie – jak daleko może zajść Warmaster?

Nadzieje na walkę z wówczas panującym Cainem Velasquezem zabił wtedy jeszcze uważany za błyskotliwego strikera, a nie zmarnowany talent Travis Browne. Równo minutę zajęło mu pokonanie weterana światowych ringów – gdy Josh próbował go obalić po wepchnięciu w siatkę, spadły na niego zabójcze łokcie. Tym samym Barnett został skończony po raz trzeci w swoich czterdziestu udokumentowanych walkach.

Po tym niefortunnym pojedynku Josh na jakiś czas zniknął z radarów fanów MMA. Prawie dwuletnia przerwa została przez niego spożytkowana na starty w grapplingu, które zaowocowały między innymi zdobyciem niezwykle cennego skalpu Deana Listera. Już w sobotę fan najlepszego brytyjskiego zespołu death metalowego powraca, aby w Japonii stoczyć wojnę z Royem Nelsonem. Walka tych dwóch ciężkich jest ukoronowaniem prowadzonej przez nich wariacji The Ultimate Fightera stworzonej na potrzeby japońskiego rynku.

Nie wiem, gdzie zakończy się kariera Barnetta i kiedy to nastąpi. Nie jestem w stanie domyślić się tego, jak będzie upływał najbliższy rok jego startów w UFC – pod znakiem nagłego regresu, a może dźwigni na nogi i doskonałych kolan? Przekonany natomiast jestem co do jednego – UFC musi mu przedstawić po zakończeniu kariery propozycję związaną z komentowaniem walk. To jeden z najinteligentniejszych zawodników w historii, który mnogością znanych sobie elementów – co obrazuje jego ciągły rozwój w ciągu lat walczenia czy nawet robienie obozów z mistrzami savate – może spokojnie sprawić, że niezwykle przeze mnie ceniony jako komentator Dan Hardy poczuje się zawstydzony. To jedna z najciekawszych postaci w historii MMA, nawet jeżeli część jej biografii została zbudowana na dopingowych kontrowersjach.

Powiązane artykuły

Dodaj komentarz

Back to top button