UFC

Jones na równi pochyłej, kubański Jezus, wyświęceni Askren i Rockhold – cztery wnioski z UFC 239

Gala UFC 239 zapowiadała się na niezwykle ciekawe wydarzenie – i oczekiwania te w pełni potwierdziła, dając fanom wiele niezapomnianych momentów.

Bezpieczny Jones, charakterny Santos

Jon Jones jest zawodnikiem wyrachowanym do szpiku kości, który z każdym pojedynkiem demonstruje coraz większą awersję do ryzyka. Jest to oczywiście uzasadnione wszystkim, co stawia na szali w każdym pojedynku – czyli całą karierą i wszystkimi w niej dokonaniami.

Można zaklinać rzeczywistość i wierzyć Bonesowi, który twierdzi, że w starciu z Thiago Santosem nie poszukał parteru – czyli płaszczyzny, w której powinien mieć największą przewagę – bo „czułby, że stanowiłoby to sygnał, że przegrywa w stójce” czy też „lubi stawiać sobie wyzwania”, ale zejdźmy na ziemię. Obalenie wymaga skrócenia dystansu – Bones podjął kilka takich prób, ale za każdym razem Brazylijczyk rozpuszczał takie bomby, że Amerykanin czmychał, gdzie pieprz rośnie.

A zatem – Bones nie walczył w stójce po to, aby udowodnić, jakim to jest kozakiem, pokonując „czarny pas” Muay Thai w obszarze kickbokserskim, ale dlatego że Marreta nie pozwolił mu na skracanie dystansu. A przynajmniej stanowił takie zagrożenie, które w ramach specyficznie pojmowanego przez Bonesa ryzyka nie uzasadniało podejmowania prób zapaśniczych – bezpieczniej było gnębić go pojedynczymi uderzeniami, głównie kopnięciami bocznymi.

Wbrew dyrdymałom wypowiadanym przez plotącego o dominującym występie Bonesa Danę White’a, walka mogła pójść w obie strony. Mając natomiast na uwadze, że Brazylijczyk to były zawodnik wagi średniej – i to nienależący do jej ścisłej czołówki – który na dodatek ponad 20 minut przewalczył z kompletnie pogruchotanym, makabrycznie wykrzywiającym się przy co drugim ataku kolanem, trudno nie odnieść wrażenia, że porażka jeszcze świecącego pikogramami, ale terroryzowanego nieustającymi kontrolami antydopingowymi kingpina wagi półciężkiej zbliża się wielkimi krokami.

Tak, tak, wiem: „Bones dostosowuje się poziomem do swoich rywali”.

Oddać Jonesowi trzeba natomiast jedno – posiada tytan w szczęce i niebywałą zdolność do zachowania kamiennej twarzy pomimo inkasowania kowadeł na szczękę czy bomb na łydki. Mentalność oktagonowego skurwiela: potwierdzona.

Thiago Santos zaprezentował się naprawdę dobrze – podobnie jak w starciu z Janem Błachowiczem, był wyrachowany i cierpliwy. Post factum śmiem twierdzić, że gdyby nie kontuzja kolana, zdetronizowałby Amerykanina.

Brazylijczyk pokazał też nieprawdopodobny hart ducha, wojując do ostatnich sekund, a nawet urywając rundy mistrzowi pomimo zdemolowanego kolana. Przypłacił to jednak wysoką ceną, bo okazało się, że pozrywał w kolanie wszystkie więzadła i do akcji wróci dopiero w połowie 2020 roku. Bóg jeden raczy wiedzieć, w jakiej formie, bo będzie miał wówczas na karku już 36 lat…

Kubański Jezus uciszył Bena Askrena

O walce Jorge Masvidala z Benem Askrenem mówiło się przed UFC 239 najwięcej – i nie inaczej jest po gali. Gamebred potrzebował bowiem li tylko rekordowych 5 sekund – a gdyby na miejscu sędziego Jasona Herzoga znalazł się Łukasz Bosacki, byłyby ze 3 sekundy – aby nieprawdopodobnie efektownym i brutalnym zarazem latającym kolanem zadać niepokonanemu wcześniej zapaśnikowi pierwszą w karierze porażkę.

Tym samym Gamebred powtórzył wyczyn Kida Yamamoto, który w 2006 roku podczas gali HERO’S 5 potrzebował czterech sekund na spektakularny nokaut także latającym kolanem i także na wybornym zapaśniku, wówczas w osobie Kazuyuki Miyaty.

Jorge Masvidal okazał się zdecydowanie największym bohaterem gali – nie tylko z powodu niebywałego nokautu na gadatliwym rywalu, ale także oryginalnej celebracji oraz masie złotych cytatów, którymi sypał jak z rękawa w wywiadach po gali. Tym samym pamiętający jeszcze solówki w ogródku Kimbo Slice’a w Miami uliczny wojownik, który ma za sobą szesnaście lat zawodowej kariery, wyrasta na jedną z największych gwiazd w wadze półśredniej – jeśli nie największą.

Czy drugim niezapomnianym nokautem z rzędu utoruje sobie drogę do pojedynku o pas mistrzowski? Trudno rzec, bo wiele oczywiście zależy od wyniku i przebiegu walki Colby’ego Covingtona z Robbiem Lawlerem, którzy pójdą w oktagonowe tany na początku sierpnia, ale wiadomo jedno – Gamebred chce teraz poważnych pieniędzy za swoje usługi, a to jego marsz po titleshota może jednak odrobinę skomplikować.

Powiem zresztą szczerze, że nie płakałbym, gdyby zamiast Kamaru Usmana Jorge Masvidal w następnej walce otrzymał Nate’a Diaza – oczywiście pod warunkiem, że stocktończyk upora się z Anthonym Pettisem. I coś mi mówi, że przy odpowiedniej gaży także i Jezus z Ulicy nie miałby nic przeciwko…

Warto zaznaczyć też, że Jorge Masvidal jest drugim zawodnikiem American Top Team – po Kyojim Horiguchim, który ostatnio ponownie pokonał Darriona Caldwella – który wyszedł obronną ręką ze starcia z doskonałym zapaśnikiem. Czy kolejnym będzie Dustin Poirier?

Przereklamowany Askren?

Co zaś tyczy się Bena Askrena… Z której strony by nie spojrzeć, w dwóch pierwszych walkach w UFC cztery razy odcinany był od świadomości – trzykrotnie w starciu z Robbiem Lawlerem i teraz raz, ale brutalnie w konfrontacji z Jorge Masvidalem. Sobotni nokaut jak najbardziej może odcisnąć się piętnem na jego kondycji psychicznej i fizycznej, a zatem całej karierze.

Czy 5-sekundowa porażka obnaża braki Askrena, stanowiąc srogi argument na rzecz tezy, wedle której Funky jest okrutnie przereklamowany? Otóż – tak! W takim samym stopniu, w jakim 20-sekundowe nokauty Francisa Ngannou stanowią dowód na to, że „powrócił w wersji 2.0”. Innymi słowy, wyciąganie jakichkolwiek głębszych wniosków z wygranych czy przegranych pojedynków, które rozegrały się w kilkanaście sekund, jest obarczone sporym ryzykiem.

Rywalem, z którym najchętniej obejrzałbym teraz Bena Askrena, jest Demian Maia. Medialne podstawy ma też oczywiście konfrontacja z Darrenem Tillem – obaj wszak zostali ochrzczeni przez Kubańskiego Jezusa.

Zobacz także: Ben Askren zabrał głos na temat dodatkowych ciosów Jorge Masvidala po nokaucie

Luke Rockhold rozbity w pył przez Księcia z Cieszyna

O wielkim zwycięstwie Jana Błachowicza pisałem już kilka dni temu – tutaj.

Jak natomiast zaprezentował się w nowej kategorii wagowej Luke Rockhold? Otóż, Amerykanin walczył bez większego respektu dla Polaka, podczas gdy gołym okiem widać było, że to nasz zawodnik posiada więcej mocy – zarówno w uderzeniach, jak i w obszarze klinczerskim.

O ile w konfrontacji z Yoelem Romero nietrudno było zauważyć, że Luke Rockhold stara się utrzymać Kubańczyka na dystans długich prostych czy kopnięć, tańcując wokół niego i nie wchodząc w ostre wymiany, tak w starciu z cieszynianinem był znacznie mniej ruchliwy, ochoczo wdając się z Polakiem w szermierkę kickbokserską.

Skończył z połamaną szczęką i niepocieszonym – bo w łeb wzięły plany zestawienia go w mocnej medialnie bitwie z BonesemDaną Whitem wysyłającym go na emeryturę.

O ile łzy nie uroniłem, gdy Janek ścinał Luke’a z nóg, to jednak daleki jestem od życzenia mu kolejnych klęsk. Przez kilka sekund czy minut widok błądzącego chaotycznie wzrokiem po nokaucie Amerykanina mógł dawać pewnego rodzaju satysfakcję, szczególnie gdy ma się w głowie charakterystyczny dla niego drwiąco-szelmowski uśmiech, z jakim opowiada o innych, to szybko przyszła swoista zaduma – w rezultacie wszelka radość z powodu klęski Rockholda ustąpiła miejsca tej spowodowanej triumfem Błachowicza.

Jednym zdaniem

  • Arnold Allen potwierdził, że zasługuje na rywala z czołowej dziesiątki wagi piórkowej
  • 21-letni Edmen Shahbazyan i Yadong Song nadal nie zwalniają tempa, powoli zbliżając się do czołowej piętnastki swoich dywizji
  • Ismail Naurdiev rozczarował najbardziej, dając się pozamiatać zapaśniczo Chance’owi Rencountre, podczas gdy w debiucie – wziętym w zastępstwie! – stawił w tym obszarze mocny opór Michelowi Prazeresowi

*****

Lowking.pl trafia na Patronite.pl – oto dlaczego

Powiązane artykuły

Komentarze: 7

    1. „Nawet Ngannou”?
      Z Miocicem ma większe szanse niż z Francisem. Trochę walka Ngannou ze Stipe zaburzyła niektórym pogląd, ale było tam kilka czynników, które Ngannou już wyeliminował i faworyzowałbym go w rewanżu że Strażakiem.

      1. Po czym niby stwierdzasz, że zniwelował? Po wspólnych treningach? Bo chyba nie po tych niecałych trzech minutach walki w trzech ostatnich pojedynkach?

        Fakt, Ngannu może znokautować każdego, ale ma kiepską kondycję i zero parteru (z dołu nie ma nic do zaoferowania). Gdyby Jones wytrzymał pierwsze dwie rundy to easy win. Natomiast Stipe stylistycznie jest chyba najbardziej niewygodnym rywalem dla Bonsa.

Dodaj komentarz

Back to top button