Dumny Irlandczyk na marginesie
Conor McGregor przeszedł na sportową emeryturę, a po kilku godzinach został wycofany z walki przeciwko Nate’owi Diazowi na UFC 200.
Pierwsza konferencja? Spóźniony. Druga? Spóźniony. Niech rękę podniesie ten, kto nie wkurwiał się wtedy niemiłosiernie, tracąc dobre pół godziny – jak nie więcej – w oczekiwaniu na łaskawe przybycie irlandzkiego gwiazdora? Was, wyznawcy, nie wliczam. Widzicie tylko jedną stronę medalu i czego by Conor McGregor nie uczynił, uznalibyście to za przejaw jego charyzmy czy taktycznego geniuszu. Ja – udający dziennikarza fan sportu, który cały czas jest pod wrażeniem sportowych umiejętności Irlandczyka, ale któremu medialna kreacja McGregora mocno przejadła się już dawno temu – byłem zły. Bardzo zły. Nie lubię spóźnialskich i niewiele interesuje mnie, czy to już element psychologicznej walki z rywalem, czy demonstracja swojej siły, czy cokolwiek innego.
W końcu jednak szlag też trafił Danę White’a, zapytał Lorenzo Fertittę, czy może – i, tak, może – i wypieprzył Irlandczyka na margines. Oczywiście, jest to bardzo specyficzny margines, który szybko, z uwagi na nazwisko, jakie na przestrzeni ostatnich miesięcy wyrobił sobie McGregor – szybko przeobraził się w centrum wszechświata, nie tylko sportowego, a gala UFC 200 otrzymała darmową promocję na niewyobrażalną skalę.
Co doprowadziło do takich a nie innych decyzji? Teorii od groma. Tą, którą wyśmiałbym w pierwszej kolejności – a którą bezwiednie powtarzają polscy dziennikarze więksi i mniejsi, bardziej i mniej pisaci – jest ta, wedle której Irlandczyk zażądał 10 milionów dolarów za występ na UFC 200. Zabawnie w ogóle brzmią rzeczone gadki o 10 milionach, gdy nie wiadomo, czy tyczyć mają się one samej sumy gwarantowanej za walkę, czy może razem z szacowanym PPV? Czy cholera wie jak.
Ja wiem, że rudowłosy kocha pieniądze, że z każdą nową walką podpisywał nowy kontrakt, ale starajmy się nie szybować wyżej niż potrzeba. McGregor nie jest głupcem. Za pierwszą walkę z Diazem zgarnął łącznie, według różnych źródeł +/- 10 milionów dolarów, co relatywnie łatwo policzyć. Przytulił gwarantowany milion, a sprzedaż PPV wyniosła około 1,5 miliona subskrypcji – przyjmując, że za każdą otrzymał $5, to wychodzi nam łącznie 8,5 miliona dolarów. Plus jakieś drobne z innych tytułów i mamy dychę.
O jakiej więc dysze rozmawiamy teraz? Oficjalnej podstawie za występ? Tej samej, za którą ostatnio zgarnął wspomniany milion? Z pewnością, po porażce z Diazem – nawet i na rekordowej gali – uznał, że jego wartość wzrosła dziesięciokrotnie. Wiadomo, że McGregor gra ostro – ale nie jest samobójcą, przynajmniej nie w tym aspekcie. Teorie, jakoby emerytura służyła tylko powrotowi, za który zarobi jeszcze więcej, nie ma podstaw. Nie zarobi więcej.
Jeszcze jeden czynnik powoduje, że Irlandczyk nie mógł zażądać tak wielkich pieniędzy – otóż, gdyby był jedynym zawodnikiem, który może wykręcić doskonałą albo przynajmniej dobrą sprzedaż PPV UFC 200, mógłby grać va banque. Ale w tle cały czas czai się przecież Georges Saint-Pierre, którego powrót jeśli nawet nie wykręciłby aż tak wielkich liczb jak starcie Irlandczyka, to nie byłyby one dużo niższe.
Na horyzoncie majaczy też przecież rewanżowa konfrontacja Jona Jonesa z Danielem Cormierem – czy to realna opcja, dowiemy się pewnie w ciągu kilku ledwie dni, gdy (jeśli) Bones ubije Ovince’a St. Preuxa. Wyobraźcie to sobie – jeśli Jones szybko i efektownie skończy OSP, jaki wynik wykręci jego rewanż z Cormierem na jubileuszowej gali? Ich pierwsze starcie sprzedało 800 tys. subskrypcji PPV. Milion za rewanż jest jak najbardziej realną liczbą.
Ba, Bones może zmierzyć się na tej gali nawet i z Anthonym Johnsonem lub zadebiutować w kategorii ciężkiej, jeśli otrzyma odpowiednie pieniądze. Kto nie obejrzałby jego starcia z, powiedzmy… Juniorem dos Santosem? Albo
Innymi słowy, istnieją alternatywy. Owszem, niepewne, zależne od kilku zmiennych i nie tak atrakcyjne – ale istnieją. W takich okolicznościach żądania tak horrendalnie wysokiej gaży przez McGregora nie miałyby podstaw.
I ostatnia kwestia, która nie do końca współgra z teorią o 10 milionach zielonych. Czy sprawy finansowe nie zostały ustalone już wcześniej? Spisane, parafowane? Ogłoszono walkę, pozostawiając kontraktowe luki i furtkę do zmiany ustaleń przez Irlandczyka? Mało prawdopodobne. Targi i negocjacje odbywały się wcześniej – zanim oficjalnie ogłoszono walkę.
Czy zatem wykluczam scenariusz, w którym Irlandczyk chciał jednak coś jeszcze ugrać, a Dana i Lorenzo powiedzieli „nie”? Nic z tych rzeczy. Wykluczam jednak 10 milionów dolarów.
Jak najbardziej biorę natomiast pod uwagę, że ogólne panoszenie się Irlandczyka w strukturach UFC mogło zacząć powoli wychodzić bokiem szefostwu organizacji. Postanowili okiełznać nieograniczony apetyt dublińczyka – nawet jeśli oznaczać to będzie kilka(naście) milionów dolarów w plecy za UFC 200. Być może z ich chłodnych – Lorenzowych, bo czy Dana kalkuluje chłodno, pozwalam sobie poddać w wątpliwość – kalkulacji wynikało, że gdyby teraz po raz kolejny poszli na rękę irlandzkiemu gwiazdorowi, konsekwencje mogłyby okazać się finansowo i marketingowo niekorzystne – vide chociażby dalsze żądania Irlandczyka. Może rzeczywiście poświęcili pieniądze na rzecz utrzymania pełni władzy? To możliwe.
Wieść gminna niesie, że w tym roku – w przeciwieństwie do poprzednich lat – UFC naprawdę jest na sprzedaż, a udziałowcy za cel stawiają sobie wykręcenie jak najlepszych wyników finansowych, bez większego oglądania się na aspekty sportowe. Być może, szybując wysoko w chmurach fantazji, McGregor próbował jakoś to wykorzystać, zdając sobie sprawę, że to on przynosi obecnie organizacji najwięcej pieniędzy.
Ariel Helwani, którego od czasu jego rozstania z machiną promocyjną UFC słucha się znacznie przyjemniej, przekonuje natomiast, że sprawa może rzeczywiście wyglądać tak, jak przedstawił ją Dana White. Znaczy – prawie tak. Helwani uważa, że śmierć Joao Carvalho na irlandzkiej gali, którą spod klatki oglądał McGregor, mogła odbić się na jego podejściu do sportu – a przynajmniej doprowadzić do tego, że tydzień po tych tragicznych wydarzeniach nie miał najmniejszej ochoty jechać do Las Vegas, żeby kontynuować swoje tradycyjne marketingowe szczekanie, jak gdyby nigdy nic.
Wśród innych teorii pojawiają się też te, wedle których jego emerytura może mieć coś wspólnego z odnowieniem kontuzji, USADĄ czy zapowiedzią wejście w MMA przez Floyda Mayweathera Juniora, który skusił Irlandczyka wielkimi pieniędzmi. Podchodzę do nich z dystansem, szczególnie do tej ostatniej.
Jeśli szybko nie pojawią się przesłanki sugerujące, że jest inaczej, uznaję jednak, że McGregor strzelił sobie prosto w kolano, a może i w głowę – nawet pomimo tego, że jego najbliższa przyszłość w UFC i tak szykowała się w skomplikowanych barwach. Najpierw piekielnie trudna przeprawa z przygotowanym do walki Natem Diazem, potem katorżnicza, mordercza, wycieńczająca praca, aby zejść do kategorii piórkowej. Ryzykownie i mało przyjemnie.
Wszystko wskazuje bowiem na to, że to UFC rozdaje tutaj karty. Organizacja bez McGregora jakoś sobie poradzi. Dramatu nie będzie. Wrócił Jones, wróci Ronda. Nie będzie to takie Eldorado jak z Conorem, ale nikt od gęby sobie nie będzie odejmował z powodu jego nieobecności.
Ba, jeśli Fertitta i White będą chcieli, mogą wsadzić McGregora w buty Wanderleia Silvy, trzymając go na uboczu i nie pozwalając związać się z żadną inną organizacją.
Natomiast Irlandczyk… Cóż, oczywiście, przeżyje! I to prawdopodobnie bardzo dobrze – ma nazwisko, jest wielką gwiazdą – może w końcu pójdzie do Hollywood, jakiś program telewizyjny dostanie w Irlandii. Opcji jest całe multum. Jednak w MMA, od strony sportowej słuch prędzej czy później o nim zaginie. Skończą się wizyty w FOX Sportsach czy ESPN-ach. Pół roku, może rok i będzie zapomniany, pojawiając się jedynie epizodycznie. Ot, wspominki.
Może takie życie zresztą wcale nie będzie mu przeszkadzać? Co zarobił, to jego – czas na relaks. Kto wie? Przecież nie jest tajemnicą, że McGregor, w przeciwieństwie do wielu innych zawodników, jest świadomy skomplikowanych zdrowotnych konsekwencji, jakie powoduje okładanie się po głowie w klatce. Może rzeczywiście śmierć Carvalho przelała czarę goryczy, a Irlandczyk stwierdził, że miarka się przebrała i jeśli dalej ma wystawiać głowę na ostrzał, to stawka musi mocno pójść w górę, wobec czego zażądał większych pieniędzy albo innych przywilejów? Może nawet wkalkulował w to ryzyko odmowy i wcale nie był nią szczególnie rozczarowany, chętnie kończąc z tym całym MMA?
Dopóki nie pojawią się nowe informacje, poruszamy się jednak ze swoimi teoriami jak dzieci we mgle. Jedno jednak wydaje się w tej niejasnej sytuacji wysoce prawdopodobne – porażka z Natem Diazem na UFC 196 nie była ostatnią walką, jaką Conor McGregor stoczy pod banderą ZUFFY. Zrobi to, co będzie najbardziej korzystne finansowo – podkuli ogon, choćby i w medialnej otoczce brawury i buty, i wróci.
Komentarze: 2