UFC

Jeden bitch-slap od dramatu

Pokonując Nate’a Diaza, Conor McGregor może jeszcze bardziej wzmocnić swoją pozycję w biznesowo-medialno-sportowej rzeczywistości UFC. Ale jeśli przegra…

Walka wieczoru gali UFC 196 pomiędzy Conorem McGregorem i Natem Diazem – dwoma zawodnikami, którzy z uwagi na swój niepodrabialny, choć zupełnie różny styl byli na siebie, prędzej czy później, skazani – odbędzie się w limicie kategorii półśredniej. Stocktończyk pierwotnie zgodził się na walkę w limicie do 155 funtów, ale przedłużające się targi w sprawie wynagrodzenia w sytuacji, gdy ważny był każdy dzień, doprowadziły do tego, że ostatecznie skończyło się na 170 funtach.

Kilka lat temu Amerykanin podjął próbę podboju kategorii półśredniej, ale Rory MacDonald wysłał go z powrotem, gdzie jego miejsce – do lekkiej. Również dla Irlandczyka dywizja do 77 kilogramów nie jest niczym nowym – przynajmniej w jego głowie. Od kilku miesięcy przebąkuje bowiem o planach ustanowienia swoich w niej rządów, a ostatnio głośno już zapowiada, że ubije zasiadającego obecnie na jej tronie Robbiego Lawlera.

UFC i rozemocjonowane media ekscytują się, w zachwycie i zdumieniu pomieszanymi z uwielbieniem pisząc, jak to Irlandczyk przechodzi w górę aż o dwie kategorie wagowe! O nieprawdopodobne 25 funtów, które w boksie oznaczałyby aż cztery dywizje!

A ja mówię – zwolnijcie. Zwolnijmy.

Nie ma bowiem znaczenia, w jakim limicie wagowym bije się dany zawodnik – tym, co naprawdę się liczy, jest rywal, z którym krzyżuje rękawice. A Nate Diaz to zawodnik kategorii lekkiej. Dwaj lekcy – jeden, który ma dość katowania się ścinaniem do 145 funtów, świadomy, że powyżej piórkowej może szybciej zapełnić sakiewkę, oszczędzając sobie zdrowia; drugi, który do 170 funtów zupełnie się nie nadaje, a próbę takową podjął wyłącznie z powodu słabej serii w tamtym okresie – biją się zatem w limicie kategorii półśredniej. Tylko dlatego, że stocktoński bad boy o walce dowiedział się na dziesięć dni przed galą. Danie White’owi bardzo zależało na usługach Diaza w tym konkretnym przypadku, a ten jest twardym (upartym?) negocjatorem, który słusznie zwietrzył swoją szansę i nie omieszkał z niej skorzystać – i w rezultacie mamy te nieszczęsne 170 funtów.

Wiem, że nagłówki mówiące o tym, że mistrz kategorii piórkowej demonstruje niebywałą odwagę i przebojowość, nic nie robiąc sobie z tak szalonej zmiany wagi; że takie nagłówki wyglądają efektownie i przyciągają wzrok, budując niepowtarzalną historię, której przegapić nie sposób. Sam fakt, że taka narracja jest obecna w mediach, nazwijmy je, głównego nurtu sama w sobie jest już miarą marketingowego sukcesu McGregor & Co. Powtarzam więc, nie dajmy się zwariować. Kategoria wagowa nie ma w tej walce nic do rzeczy. Walczą dwaj lekcy.

Jeśli McGregorowi należy się uznanie – a należy się, nawet jeśli przyjmiemy, że kierując się wyborem Diaza a nie, powiedzmy, Donalda Cerrone, kalkulował, iż ten pierwszy nie ma za sobą żadnych przygotowań, a ten drugi dopiero co je odbył – to za coś zupełnie innego. Za to, że postawił na szali bardzo wiele z tego, co dotychczas osiągnął. A także swoją przyszłość. Jeśli bowiem spróbujemy wyobrazić sobie scenariusz, w którym Irlandczyk przegrywa…

Co się stanie?

Jeśli w pokonanym polu zostawi go mający na przygotowania trzy dni Nate Diaz – ten sam, którego nieco ponad roku temu przeżuł i wypluł Rafael dos Anjos – jakich argumentów może użyć McGregor, jeśli nadal marzył będzie o pasach mistrzowskich kategorii lekkiej i półśredniej? Że przygotowywał się na innego rywala? Słabe – przygotowywał się na przeciwnika, który na papierze jest dwa razy silniejszy od Diaza.

Może tłumaczyć się, że to nowa kategoria wagowa i walka nie powinna mieć znaczenia w kontekście pasa mistrzowskiego w kategorii lekkiej, który wywalczył sobie rajdem w dywizji piórkowej? Może. Ale dajmy spokój – powtarzam: Nate Diaz to zawodnik kategorii lekkiej. Przegrałeś z lekkim bez obozu przygotowawczego, którego zamordował niedawno mistrz i teraz miałbyś otrzymać walkę z tym ostatnim?

A może po ewentualnej porażce Dana White weźmie Irlandczyka pod swoje skrzydła i stwierdzi, że nie po raz pierwszy uratował całą galę, zgadzał się na każdego rywala, nigdy nie odmówił, tak wiele zrobił dla firmy, jest popularny, a dos Anjos nadal chce (będzie chciał?) walki z nim, więc mordy w kubeł i wracamy do brazylijsko-irlandzkiej walki z pasem mistrzowskim kategorii lekkiej w tle? Może tak być. A może po walce okaże się, że Irlandczyk przystąpił do niej z kontuzją?

Jak natomiast wyglądałaby sytuacja McGregora po przegranej z Diazem w kontekście walki z Lawlerem, do której przecież też się garnie? Czy naprawdę istnieje ktokolwiek na tym świecie, kto po porażce Irlandczyka z 10-dniowym Diazem byłby w stanie sportowo uzasadnić jego bój z mordercą-Lawlerem? Szczególnie biorąc pod uwagę, że o titleshota w 170 funtach upomina się przecież kilku zawodników!

Oczywiście, sposób, w jaki potoczy się walka, może mieć tu kapitalne znaczenie – choć moim zdaniem nie powinien. Jestem jednak w stanie wyobrazić sobie, że po pojedynku, w którym McGregor terroryzowałby Diaza przez dwie-trzy rundy, ośmieszając go jak uczniaka, by potem jakimś wyjątkowo pechowym zrządzeniem losu wpaść a jakieś w poddanie… Otóż, wówczas UFC, Dana White i sam McGregor mieliby szersze pole do popisu w kwestii ubiegania się o pas kategorii lekkiej, ale… jakże byłoby to sportowo przykre!

A może biznesmen McGregor – jak przystało na chłodno kalkulującego profesjonalistę – wie dokładnie, co robi, budując ryzyko medialne, ale to rzeczywiste minimalizując? Może walkę o pas mistrzowski z RDA ma zapisaną w kontrakcie, a ta sobotnia z Diazem jest z kategorii tych offowych, ot, dla fanów just bleed, żeby igrzyska nadal trwały, bez znaczenia dla rankingów którejkolwiek dywizji? Nawet jednak jeśli tak jest, to medialna obrona titleshota Irlandczyka w kategorii lekkiej/półśredniej po porażce z Diazem będzie bardzo karkołomna i na swój sposób groteskowa, przesuwająca akcenty sportowe na rozrywkowe w niespotykanym dotąd stopniu. Bo, że nawet i pokonany McGregor sprzedałby starcie z dos Anjosem czy Lawlerem lepiej niż ktokolwiek inny, chyba nie wątpimy, prawda?

I za to właśnie należy się Notoriousowi laurka. Za to, że zdecydował się postawić na szali swoje mocarstwowe plany. Ewentualna porażka bowiem oznaczać będzie dla irlandzkiego gwiazdora opłakany w skutkach upadek z konia-giganta. Powrót koszmaru sałatkowego i bój z Frankiem Edgarem lub zwakowanie pasa i konieczność odbudowania swojej pozycji w kategorii lekkiej, zanim rozmowa o walce o złoto nabierze jakiegokolwiek sensu. Ewentualnie – jeśli sprawdzi się scenariusz groteskowo-rozrywkowy, w którym Notorious otrzyma walkę o pas dywizji do 155 funtów lub 170 funtów pomimo porażki ze stocktońskim gagatkiem – miażdżącą medialna, a zwłaszcza fanowska rzeź. W pełni uzasadniona.

Conor McGregor od dawna otwarcie mówi, że nikt nie ryzykuje tak, jak on. Nikt nie idzie na całość. Mam nadzieję, że zdaje sobie sprawę z tego, co stawia na szali w batalii z Natem Diazem. Jeden celny bitch-slap może bowiem pogrążyć jego mocarstwowe plany. A przynajmniej – oddalić je w czasie…

Powiązane artykuły

Back to top button