Cygan z przytupem, Czarna Bestia prawie jak Scott Smith – cztery wnioski z UFC Wichita
Kilka nokautów, kilka poddań i siedem decyzji sędziowskich – gala UFC on ESPN+ 4 w Wichicie miała swoje momenty, choć długo rozpamiętywać nikt jej nie będzie.
Uświetniona ważnym starciem w kategorii ciężkiej gala UFC on ESPN+ 4 trafiła na karty historii – oto, co z niej zapamiętamy!
Cygan włącza się do rajdu po pas
Walka wieczoru gali UFC on ESPN+ 4 okazała się dobrym i trzymającym w napięciu widowiskiem. Niby na papierze i w praktyce sprawa nie była skomplikowana, bo nie było żadną tajemnicą, że chyżonogi Junior dos Santos będzie kąsał Derricka Lewisa prostymi, podczas gdy Amerykanin poszuka pojedynczych bomb w odpowiedzi, ale… Było intensywnie! Choć jednocześnie mocno jednostronnie.
Dobrze usposobiony brazylijski Cygan metodycznie rozbijał wycofanego – rzekomo walczącego z poważną kontuzją kolana – rywala, polując na bite barową trajektorią cepy, które od lat wprawiają mnie w zadumę nad rzeczywistymi bokserskimi umiejętnościami byłego mistrza.
Czarna Bestia miał nawet okazję na swój złoty strzał, gdy zgiąwszy się w pół z grymasem bólu i przerażenia na twarzy po obrotówce na korpus, spróbował – niczym Scott Smith przed laty – ustrzelić nacierającego oponenta potężnym prawym.
Nic jednak z tego nie wyszło i ostatecznie w drugiej rundzie Amerykanin został rozbity i ubity.
Dla Cygana jest to już trzecie z rzędu zwycięstwo – i zarazem dziesiąte przez nokaut w wadze ciężkiej. Tym samym Brazylijczyk wyrównał rekord dziesięciu nokautów Caina Velasqueza i właśnie Derricka Lewisa.
LUTOU muito… 😀 pic.twitter.com/Y7a4EY9tnE
— Luciano Andrade (@Luciandrade) March 10, 2019
Co jednak najważniejsze, poskromieniem Czarnej Bestii Junior dos Santos utorował sobie drogę do ścisłej czołówki rajdu o najwyższe cele w kategorii ciężkiej. Obok znów siejącego postrach w dywizji Francisa Ngannou i liczącego na rewanż z Danielem Cormierem przez przeczekanie Stipego Miocica Cygan jawi się obecnie jako najpoważniejszy gracz w dywizji – przynajmniej w ujęciu sportowym, bo jeśli chodzi o to medialno-kasowe, cała trójka może niestety czyścić buty Brockowi Lesnarowi, na myśl o którym ślini się DC.
Elizeu Zaleski nie zwalnia tempa
Nie chcę powiedzieć, że szykowany na kolejną wielką gwiazdę Curtis Millender lekceważył Elizeu Zaleskiego, bo prawdopodobnie podchodził do tej walki bardzo poważnie, ale jednocześnie nie przeszkadzało mu to snuć planów na przyszłość – oczami wyobraźni widział już bowiem potyczki z Darrenem Tillem czy Stephenem Thompsonem.
Brazylijczyk tymczasem rozprawił się z Amerykaninem jak z uczniakiem, wychodząc z walki bez jednego choćby przyjętego uderzenia. Okopał rywala w stójce, irytując go i zmuszając do ostrzejszej szarży – w rezultacie przeniósł akcję do parteru, tam udowadniając Millenderowi, że w obszarze walki na chwyty jest zieleńszy niż liść wczesną wiosną.
Rozpędzony aż siedmioma zwycięstwami Elizeu Zaleski powinien teraz oczywiście stanąć w szranki z rywalem z czołowej dziesiątki – a może nawet piątki? – kategorii półśredniej, ale kto wie, czy jednak decydenci UFC nie potraktują go jak swego czasu Francisco Trinaldo, Michela Prazeresa czy nawet w odrobinę mniejszym stopniu Santiago Ponzinibbio, pomimo rewelacyjnej serii wiktorii oferując mu kolejnego rywala spoza czołowej piętnastki.
Niko Price – człowiek demolka
Pamiętam, z jaką rezerwą lata temu podchodziłem do Niko Price’a, gdy stawał do debiutanckiego boju w oktagonie z Brandonem Thatchem… Się człowiek potrafi pomylić!
Dziś żaden szanujący się – choć odrobinę! – fan MMA nie przegapi walki Price’a. Wygrywa czy przegrywa – oktagonowych szaleństw nie brakuje nigdy. Ba, żaden z dotychczasowych ośmiu pojedynków Niko nie wszedł nawet w trzecią rundę!
W starciu z Timem Meansem sytuacja zmieniała się jak w kalejdoskopie. Price rozpoczął od zasypania rywala gradem ciosów, następnie kończąc jednak na plecach, gdzie sam zebrał wiele czystych uderzeń. Gdy natomiast później w szermierce na pięści to Means zaczął wieść prym, prześlicznymi kontrami zapędzając naruszonego rywala na siatkę, wydawało się, że jest po wszystkim – ale gdzie tam! Srogim prawym sierpem Price nie tylko znokautował Meansa, ale też makabrycznie połamał mu nogę.
Niko Price KO’s Tim Means at #UFCWichita pic.twitter.com/0dmg1rhxvW
— MMA Feed (@MMAFeed1) March 10, 2019
Nie wyobrażam sobie, jak musi czuć się po tym wszystkim The Dirty Bird – już witał się z gąską, a tymczasem nie dość, że skończył ciężko znokautowany, to najprawdopodobniej wypadnie z gry na grubo ponad pół roku, a prawdopodobnie nawet dłużej.
A Niko Price? Prawie jak Justin Gaethje – nie do przegapienia.
Dana White wybrał NBA
Nie pierwszy i na pewno nie ostatni raz głównodowodzący amerykańskiego giganta Dana White miał w głębokim poważaniu odbywającą sobotniego wieczoru galę UFC. Zamiast w Wichicie amerykański promotor bawił się w Staples Center w Los Angeles, z pierwszego rzędu śledząc mecz NBA pomiędzy Boston Celtics i Los Angeles Lakers.
UFC President Dana White and his 2 sons (I think) in Celtics jerseys are watching from the Endeavor seats right next to the Lakers’ bench. pic.twitter.com/5v4GvpRYB1
— Greg Beacham (@gregbeacham) March 10, 2019
Mając na uwadze, że Celtowie wygrali, a gala w Wichicie do niezapomnianych na pewno nie należała, prawdopodobnie White wyboru nie żałuje.
Jednym zdaniem
- Pomimo prawie trzyletniej przerwy Ben Rothwell nadal ma w sobie szczyptę szaleństwa – w sobotę nie miał natomiast szczęścia, bo po wyrównanej walce, w której decyzja jak najbardziej mogła i prawdopodobnie powinna pójść na jego konto, przegrał z Blagoiem Ivanovem
- Drew Dober miał Beneila Dariusha na widelcu, gdy w drugiej rundzie powrócił na nogi – zamiast jednak uciekać, gdzie pieprz rośnie, wdał się w zapasy i skończył poskręcany
- Trudno powiedzieć, jak będzie sobie radził w starciach z prawdziwymi kogucimi, ale warto mieć na oku Matta Schnella, który zdeklasował faworyzowanego Louisa Smolkę
*****