Cichy koniec UFC w Chinach?
Największa organizacja świata zerwała właśnie kontrakt z kolejnym zawodnikiem z Azji wschodniej. Czyżby to koniec ekspansji UFC w Chinach i Singapurze?
Kampanię UFC w Chinach opisywałem swego czasu w obszernym artykule na jej temat. Krótko jednak przypomnę – w 2012 roku UFC po raz pierwszy otworzyło się na chiński rynek, organizując tam galę z udziałem Richa Franklina i Cunga Le. Jedynym reprezentantem Państwa Środka był wówczas Tiequan Zhang (który został na owej gali pokonany przez Jona Tucka) i wydawało się, że największa federacja świata nie zamierza wiązać przyszłości z rozwijaniem tamtejszego – bardzo ubogiego rynku. Sporym zaskoczeniem okazał się fakt, że gigant z Las Vegas tak łatwo poprzestawać nie zamierza. Na początku 2014 roku odbyła się pierwsza gala w Singapurze, z okazji której Sean Shelby powołał też w szeregi stajni zawodniczej zwolnionego wczoraj Roystona Wee. Singapurczyk zwyciężył wówczas z Davem Galerą po – wyrażając się nieco kolokwialnie, lecz całkiem szczerze – potwornie beznadziejnym trzyrundowym pojedynku.
Całkowitym szokiem okazał się jednak fakt, że UFC zamierzało wejść na chiński rynek z ogromnym przytupem – Dana White zapowiedział z wielką pompą pierwszy sezon chińskiego The Ultimate Fightera, mającego za zadanie wyłonić Yao Minga wschodniej sceny wszechstylowej walki wręcz. Po wielu tygodniach ciężkich zmagań pod okiem Cunga Le, Tiequana Zhanga i Hailina Ao najbardziej niezłomnym wojownikiem okazał się Lipeng Zhang, który w destruktywny sposób pokonawszy konkurencję, zapewnił sobie świetlaną przyszłość i rozgłos w największej federacji świata.
Żarty na bok. Sezon okazał się klapą i tworem niegodnym prezentowania go obok napisu UFC. Zaryzykuję stwierdzenie, że azjatyckie reality show było najbardziej nieprzygotowanym i najmniej profesjonalnym tworem, jakiego federacja dopuściła się w swojej ponad 20-letniej historii. Po wielu tygodniach walk pomiędzy amatorami, określanymi jako „mistrzowie boksów kambodżańskich” i innych tego typu wynalazków, dysponujący ujemnym rekordem Zhang zwyciężył po kontrowersyjnej decyzji w finale z dużo bardziej popularnym Wang Saiem w pojedynku podobnym poziomem sportowym do tego, który zaprezentowali nam Wee z Galerą. The Warrior niedługo później przegrał dwa starcia z rzędu w bardzo słabym stylu, po czym wrócił na lokalny grunt stawać w szranki z równymi sobie.
Po zakończeniu emisji programu i ostrej krytyce ze strony widzów, UFC szło jednak w zaparte, twierdząc, że show okazał się wielkim sukcesem w Chinach, zwiastującym owocną ekspansję. Dwie gale rocznie w Macau miały stać się odtąd standardem, a za kurtyną mówiło się nawet o drugim sezonie TUFa (nawet jako ogromny fan reality show, nie wiem, czy podjąłbym się po raz drugi masochizmu, jakim było śledzenie zmagań tamtejszych zawodników). Czy Dana White mówił nam całą prawdę?
Otóż, nie. Po miesiącach okazało się, że ekspansja UFC w Państwie Środka była kiepską inwestycją. Show nie odniósł obwieszczonego przez White’a sukcesu, zawodnicy okazali się za słabi na standardy UFC, a lokalne organizacje były w stanie przebić oferty dla fighterów, którymi największa federacja świata była zainteresowana.
Jednym z zawodników, którzy porzucili międzynarodowy rozgłos na rzecz pieniędzy na lokalnej scenie, okazał się Wang Sai, który po zwycięskiej walce z Dannym Mitchellem odszedł do federacji Kunlun Fight Night (tak, ja też nigdy nie słyszałem o tym tworze).
Jak jednak widać po ostatnich decyzjach giganta z Nevady, Dana White i spółka nie zamierzają inwestować więcej pieniędzy w tamtejszy rynek, co wydaje się z ich strony bardzo mądrym rozwiązaniem. Ostatnia gala w Macau miała miejsce rok temu, chiński TUF zniknął w czeluściach Fight Passa, a UFC zerwało kontrakty z Zhangiem czy – kreowanym rok temu na singapurską gwiazdę – Wee. Można by wprawdzie się spierać o to, czy obaj zawodnicy nie zostali zwolnieni nieco za wcześnie (Lipeng miał bilans 2-2, Royston – 2-1). Przy odpowiedniej polityce matchmakingowej obydwaj daliby radę utrzymać się w parku zawodniczym UFC, jednak – czy chcielibyśmy oglądać powtórkę z zestawiania ich z Brendanami O’Reilly czy Yao Zhikui’ami, byle tylko dali oni radę wypełniać rozpiski chińskich i singapurskich eventów? No właśnie. A, że zarówno jednego jak i drugiego ciężko byłoby określić mianem popularnych w swoich krajach, próby zrobienia z nich ważnych graczy w federacji były tak sensowne, jak hipotetyczne oparcie rozpiski gali w Polsce przed dwoma laty na Danielu Omielańczuku z nadzieją, że na samej promocji organizacji zostanie on lokalną gwiazdą.
Włodarze UFC dostrzegli brak sensu w prowadzeniu kampanii w Chinach i Singapurze. Przez długie lata nie znajdą oni jeszcze gwiazdy na tamtejszej scenie, a jakiekolwiek próby kontynuowania dotychczasowej polityki wiązałyby się z ryzykiem pieniężnym. Sądzę więc, że to koniec oglądania Lipengów Zhangów i Roystonów Wee, a jednocześnie cieszę się z faktu, że federacja zaczyna działać coraz prężniej na pełnym ciekawych zawodników rynku europejskim, a także rozkwitającym – i mającym w mojej opinii spory potencjał – latynoskim.
Na koniec dodam jeszcze, że w organizacji zostało obecnie dwóch weteranów chińskiego TUFa – zwycięzca w dywizji piórkowej Guangyou Ning i półfinalista Yao Zhikui. O ile w przypadku tego drugiego jestem wręcz pewny, że po następnym pojedynku zostanie zwolniony, tak wydaje mi się , że Ning z uwagi na nokautujący cios i przyjemny dla oka styl walki może się w UFC jeszcze chwile zatrzymać. Nie zdziwi mnie jednak, jeśli przegra swój następny pojedynek, po czym podzieli los całej reszty.
Czy myślicie, że UFC kiedykolwiek powróci z próbami ekspansji w Państwie Środka?