Bezzębny Goryl, oktagonowy błazen i inni – pięć wniosków po UFC Liverpool
Jak zapamiętamy galę UFC Fight Night 130 w Liverpoolu? Oto podsumowanie wydarzenia w formie sześciu najważniejszych wniosków!
Pierwsza historyczna gala w Liverpoolu, uświetniona pojedynkiem brytyjskiego Goryla z amerykańskim Wonderboyem, przeszła do historii – oto najważniejsze z niej wnioski!
Bezzębny Goryl z Liverpoolu
Zapowiadał demolkę. Nie miał wątpliwości, że poza drugą rundę walka nie wyjdzie. „100% real”, „Honest as fuck”, „No bullshitting”.
Po wszystkim – czyli totalnych stójkowych szachach, w których tylko raz solidnie podkręcił tempo – Darren Till z rozbrajającą szczerością przyznał, że były to tylko mentalne gierki. Maskarada. Chciał wybić z rywala z rytmu.
Nie zamierzał zakrzywiać rzeczywistości – bo przecież zawsze mówi, jak jest! Nie opowiada dyrdymałów. On nie z tych. „100% real”, „Honest as fuck”, „No bullshitting”.
Bez względu na to, jak bardzo zaprzeczałby sobie w swoich kocopołach, Darren Till zawsze mówi szczerze. Taki już jest.
A ta przemowa po walce? Widzieliście? Podobno sam Nate Diaz gdzieś w Lodi uniósł brew.
https://twitter.com/jnsanchez/status/1000871265098502144
Z kolei wedle nieoficjalnych doniesień, bardzo wyrachowana oktagonowa gra Brytyjczyka była podyktowana nie tylko kontrującymi umiejętnościami Stephena Thompsona, ale też – a może przede wszystkim – chęcią zachowania sił na wspomniany wywiad w oktagonie, w którym Goryl zawstydził najgłośniejszych scousersów.
Czemuż się jednak dziwić? Może i nie zrobił wagi przed walką, może i z oktagonu długimi fragmentami wiało nudą, ale… Trzeba było jakoś obudzić śpiących na trybunach od trzeciej rundy scousersów.
A odchodząc na chwilę od lichej jakości szydery… Darren Till potwierdził, że jest „real deal”. I nie żartuję. To zdecydowanie najważniejszy wniosek płynący z tej potyczki.
Po jego wiktorii z aktorsko usposobionym, leciwym i lilipucim Donaldem Cerrone pojawiło się wiele głosów sugerujących, że „jeszcze nic nie pokazał” – do których chętnie się dołączałem. Teraz sytuacja się zmieniła. Udowodnił bowiem, że może walczyć jak równy z równym z jednym z najlepszych półśrednich na świecie.
Punktowałem co prawda dla Wonderboya i nie mam żadnych wątpliwości, że wrzawa, jaka podnosiła się wśród fanów Goryla (tych, którzy nie zasnęli) na każdy jego cios – głównie te przestrzelone i zblokowane – odbiła się na punktacji sędziów, to werdyktu za skandaliczny uznać nie sposób – choćby nie wiem jak się wysilać. Walka była piekielnie wyrównana i mogła pójść w obie strony.
Darren Till oficjalnie ugruntował swoją pozycję bohatera Liverpoolu. Czy jednak może pociągnąć za sobą całą Anglię, jak swego czasu Conor McGregor pociągnął Irlandię a później pół świata? Nie wydaje się to szczególnie prawdopodobne – a już na pewno nie po takich zwycięstwach, taktycznych i wyrachowanych. Till to nie GSP.
Koniec marzeń Wonderboya o pasie mistrzowskim
35 lat na karku, kilka operacji obu kolan w przeszłości, uszkodzone kolano w Liverpoolu, styl oparty na mobilności i refleksie, dwa nieudane występy z mistrzem 170 funtów, kilka nudnych walk.
Stephen Thompson o złoto 170 funtów już nie powalczy. Został rozpracowany. Idą młodzi. Lowkingi, pojedyncze proste, uważna defensywa, rozważne ataki – jeśli posiadasz solidne szlify kickbokserskie, elementy te stanowią klucz do stoczenia wyrównanej walki z Wonderboyem – a możliwe, że zwycięskiej. Z każdą kolejną o jego pokonanie będzie coraz łatwiej.
Hick Diaz przeleżany przez oktagonowego błazna
Nie będę ukrywał – dwa knockdowny, jakie w pierwszej rundzie Jason Knight zafundował Makwanowi Amirkhaniemu, były zdecydowanie najbardziej emocjonującymi chwilami liverpoolskiej gali. Jakże życzyłem mu wtedy, aby raz na zawsze usunął głupkowaty uśmiech z twarzy pajacującego – w końcu treningi w SBG zobowiązują! – kurdyjskiego modela!
Niestety. Hick Diaz nie zachował zimnej krwi. Rzucał się na rywala jak dzik, szukając poddań, tracąc pozycje. Taki już jednak jest. Redneck z Mississipi. Zawsze szczery. Niezgrywający nikogo, kim nie jest. Nie udało się. Szkoda.
Wygrał wojnę – bo zlał Amirkhaniego na nogach, a w parterze kurdyjski Fin walczył ultra-bojaźliwie – ale przegrał rywalizację sportową. Jak bracia Diaz nie raz, nie dwa, nie pięć.
A Mr. Finland? Dobra, przyznaję. W pewnym stopniu zadośćuczynił za swoją oktagonową błazenadę dzięki historii o Jimim Manuwie, którą opowiedział po walce. Podczas pobytu w muzułmańskiej Czeczenii Poster Boy miał bowiem nie zdejmować z szyi dużego złotego krzyża, swoją odwagą niezwykle imponując Amirkhaniemu. Jakże przyjemnie było zobaczyć na Twitterze reakcje politpoprawnych i postępowych dziennikarzy i fanów, którzy za tego rodzaju historię odsądzili Kurda od czci i wiary.
Carlo Pedersoli Jr. – najbardziej perspektywiczny włoski zawodnik?
Owszem, to nie było dominujące zwycięstwo. Owszem, młodzieńcza brawura 24-letniego Włocha o mało nie zaprowadziła go na manowce. Owszem, jeśli sprawniejszym technicznie rywalom będzie próbował urwać głowę każdym uderzeniem, prawdopodobnie sam skończy ubity. Jest wiele do poprawy.
Tym niemniej, nie można pominąć kluczowych w kontekście potyczki Carlo Pedersoliego Juniora z Bradem Scottem okoliczności. A te nie pozostawiają wątpliwości. Włoch bowiem nie tylko wziął ten pojedynek ledwie tydzień temu – w zasadzie wstając z kanapy – ale też, a może przede wszystkim, ledwie miesiąc temu stoczył wyniszczającą 3-rundową batalię z Nicolasem Dalbym, którą – uwaga! – również wziął w zastępstwie.
Podszedł więc do walki z twardym i doświadczonym weteranem – po pełnym obozie przygotowawczym! – praktycznie bez żadnego treningu, odczuwając jeszcze trudy poprzedniej batalii. Pomimo tego wygrał, prezentując chwilami świetne umiejętności kickbokserskie i solidne zapaśnicze.
O walkach z czołówką 170 funtów oczywiście mowy teraz być nie może – ale za 2-3 lata? Kto wie.
Tom Breese wraca do gry – ale ile jest w stanie ugrać?
Wyglądać dobrze na tle 40-letniego, pozbawionego obu kolan Dana Kelly’ego nie jest może wielką sztuką, ale… Powracający po prawie 2-letniej przerwie – i wzbogacony o cały sztab psychologów sportowych i wszelkiej maści innych ekspertów – Tom Breese zaprezentował się wybornie. Jak za czasów swojej efektownej wiktorii z Cathalem Pendredem.
Rzecz jednak w tym, że wygląda na to, że w każdej walce Brytyjczyk toczył będzie dwa boje – najpierw jeden ze sobą, a potem, jeśli wygra ten pierwszy, drugi z rywalem. Nie jest to bowiem zawodnik o mentalności Hicka Diaza. Przed wejściem do oktagonu najpierw musi pokonać własne demony. Przyznał to zresztą otwarcie w wywiadzie po walce, twierdząc bez ogródek, że pewność siebie nie jest jego najmocniejszą cechą, ale odpowiednie treningi mocno pomagają.
O ile zatem od strony fizycznej i technicznej Brytyjczyk jak najbardziej może posiadać „papiery” na czołową piętnastkę 185 funtów, to na przeszkodzie jak najbardziej może stanąć mu mentalność. Tak, jak w niedoszłej walce z niejakim Oluwale Bamgbose.
Jednym zdaniem
- Arnold Allen jest w czepku urodzony – znów szalonym poddaniem, podobnie jak w debiucie, uratował się przed porażką
- Dan Hardy oszalał – w tym samym zdaniu wymieniał obok siebie Lyoto Machidę i Eliasa Theodorou – nie po raz pierwszy w swojej komentatorskiej karierze
- Pierwszy otwarcie metroseksualny zawodnik UFC, Elias Theodorou pomimo 7-letniej zawodowej kariery i 4 latom spędzonym w oktagonie pozostaje konsekwentny, każdą oktagonową krwawicę fundowaną fanom kwitując sentencją: „I started late, I’m trying to catch up to these guys”
- Utworzenie kobiecej dywizji do 125 funtów było błędem – tych do 115, 135 i 145 funtów także.
*****