UFC

Bezkrólewie w półśredniej

Od 2008 roku terroryzował bogatą w światowej klasy zawodników dywizję półśrednią, która za sprawą jego dominacji w oczach przeciętnego fana zrobiła się mocno przewidywalna.

Jeden z najlepszych zawodników w historii MMA, Georges Saint-Pierre, na którego recepty przez pięć lat nie byli w stanie znaleźć najlepsi półśredni strikerzy, grapplerzy i zapaśnicy, zrzucił ze swoich barków z każdym rokiem coraz bardziej doskwierajace mu jarzmo dzierżenia mistrzowskiego pasa, czym zapoczątkował szalenie interesująco zapowiadający się – choć krótkotrwały – okres bezkrólewia w dywizji do 77 kilogramów w UFC. O karierze kanadyjskiego mistrza powiemy sobie kilka słów następnym razem – w poniższym tekście natomiast przyjrzymy się bliżej perspektywom, jakie rysują się przed kategorią półśrednią po odejściu Rusha.

Nowa stara elita

Dywizja do 77 kilogramów jest niezwykle bogata w zastępy utalentowanych zawodników – od raczkujących dopiero na największej scenie ale perspektywicznych fighterów, przez tych, którzy pierwsze testy na najwyższym poziomie mają już za sobą, ale nadal muszą udowodnić swoją wartość na tle poważniejszych rywali oraz tych już dzisiaj pukających do drzwi czołówki, którzy za kilka miesięcy mogą stanowić o sile dywizji, kończąc na zawodnikach o ugruntowanej już pozycji, którzy po odejściu Saint-Pierre’a odgrywać będą pierwsze skrzypce w tej prawdopodobnie najsilniej obsadzonej kategorii wagowej UFC. I to od tych ostatnich rozpoczniemy naszą analizę.

Bezkrólewie w dywizji półśredniej potrwa do 15 marca 2014 roku, gdy na UFC 171 Johny Hendricks zmierzy się z Robbie Lawlerem. BiggRigg po kontrowersyjnej, ale absolutnie nie skandalicznej decyzji przegrał mistrzowski bój z GSP – wynik mógł bowiem spokojnie pójść w obie strony, gdyż kluczowa, pierwsza runda była niezwykle wyrównana, z minimalnym wskazaniem na broniącego pas Kanadyjczyka. Tak czy inaczej, Hendricks potwierdził tamtym starciem, że stał się potężną siłą w swojej dywizji, z którą absolutnie każdy powinien się liczyć.


Johny Hendricks częstuje próbującego obalać GSP kilkoma potężnymi łokciami w pierwszej rundzie ich pojedynku. To najmocniejsze ciosy Amerykanina, jakie dosięgły Kanadyjczyka w otwierającej ich starcie rundzie.

O ile już jego poprzedzająca walkę o pas wygrana nad Carlosem Conditem była szalenie wartościowa i znamionowała spory postęp w bokserskich umiejętnościach walczącego wówczas z kontry – co świetnie zdało egzamin! – Johny’ego, to starcie z Kanadyjczykiem udowodniło, że Amerykanin potrafi też umiejętnie zarządzać swoimi zasobami kondycyjnymi, będąc w stanie przewalczyć w niezłym tempie na dystansie pięciu rund. Potworna siła, bardzo dobre zapasy, nokautujący cios, dobre cardio i nieustannie szlifowana stójka czynią z niego absolutnie kluczowego gracza w rozgrywce o pas mistrzowski.

Tuż za nim czai się jeden z białych kruków, który – walcząc na najwyższym poziomie – nieustannie dąży do skończenia. Jego jednorazowy wybryk w starciu z Nickiem Diazem stanowi tutaj niechlubny wyjątek od reguły. Chodzi, rzecz jasna, o wspomnianego już w niniejszym tekście Carlosa Condita. The Natural Born Killer, którego pseudonim, jak rzadko, idealnie odzwierciedla charakterystykę tego zawodnika, stoczył efektowną i szalenie wyrównaną walkę z Hendricksem, z której jednak wyszedł na tarczy z uwagi na swoje odwieczne deficyty zapaśnicze. Jak zresztą wspominał niedawno, od tamtejszej walki pracuje nad nimi nieustannie, choć pierwsza runda jego późniejszej walki z Martinem Kampmannem może sugerować, że postępy nie idą tak szybko, jakby sobie tego Condit życzył.


Carlos Condit firmowym kopnięciem na kolano, w którym wyspecjalizowali się zawodnicy Grega Jacksona, ustawia sobie Dana Hardy, którego następnie powala potężnym lewym, by dobić go w parterze.

Na swoje szczęście jednak podopieczny Grega Jacksona jest szalenie niebezpiecznym i kreatywnym zawodnikiem z pleców, co zapewnia mu tam względne bezpieczeństwo, choć i tak nie zjednuje mu przychylności sędziów wyżej ceniących sobie fighterów znajdujących się na górze.

The Natural Born Killer szybko pozbierał się po porażce z Hendricksem – i wcześniejszej z GSP – i pomimo przegranej pierwszej rundy z Kampmannem, od drugiej jego dominacja nie podlegała już dyskusji, czego zwieńczeniem był efektowny nokaut na Duńczyku w czwartej odsłonie. Jego arcyciekawie zapowiadający się bój z Mattem Brownem nie doszedł do skutku, ale w ostatnich dniach zestawiono go z nieco chimerycznym Tyronem Woodley’em. Tytanoszczęki Amerykanin znajduje się prawdopodobnie o jedno zwycięstwo od walki o pas.

Robbie Lawler przeżywa obecnie swoją drugą młodość niczym, nie przymierzając, Vitor Belfort. Po wchłonięciu organizacji Strikeforce przez UFC Ruthless prezentuje się doskonale – najpierw brutalnie rozprawił się z solidnym, przynajmniej do niedawna, Joshem Koscheckiem, potem zdemolował Bobby’ego Voelkera, który zastąpił kontuzjowanego Siyara Bahadurzadę (ten z kolei wskoczył wówczas na miejsce kontuzjowanego Tareca Saffiedina), wreszcie w swoim ostatnim boju z kwitkiem odprawił faworyzowanego przez ekspertów większych i mniejszych Rory’ego MacDonalda. Lawler demonstruje dojrzałość i opanowanie, których wyraźnie brakowało mu na wcześniejszych etapach jego kariery. Znacznie staranniej rozkłada też swoje nie zawsze największe zasoby kondycyjne, o czym bez wątpienia świadczy zwycięstwo przez decyzję (pierwszy raz od 10 lat!) nad Aresem.>
Robbie Lawler trafia swoją ulubioną techniką – prawym sierpowym – Rory’ego MacDonalda. W kolejnej akcji, w odpowiedzi na bezpośredni lewy na korpus odsłoniętego całkowicie Kanadyjczyka, posyła go na deski mocnym lewym.

Jednocześnie Lawler nie stracił nic ze swego zabójczego instynktu, który zaprzęga do działania w najlepszych możliwych momentach, nie rzucając już obszernymi cepami bez zastanowienia. Jego odwrotna pozycja sprawiała, sprawia i sprawiać będzie spore problemy jego kolejnym rywalom – choć w kolejnym pojedynku zmierzy się akurat z mańkutem, bo i Hendricks walczy z odwrotnej pozycji. Ruthless nie jest faworytem tego starcia, ale pamiętajmy, że był też ogromnym underdogiem w walce z MacDonaldem, a jak to się skończyło, wszyscy pamiętamy.

Wreszcie ostatni ze ścisłej czołówki dywizji półśredniej, trenujący pod okiem Firasa Zahabiego i tym samym dachem co Georges Saint-Pierre Rory MacDonald. Ares to ledwie 24-letni zawodnik, który już teraz znajduje się w czubie swojej dywizji. Filozofia Tristar Gym powoduje jednak, że MacDonald staje się coraz mniej efektownie walczącym zawodnikiem, który – podobnie jak GSP – cechuje się ogromną awersją do podejmowania najmniejszego choćby ryzyka w oktagonie. W starciu z Che Millsem, przegrywając wymiany stójkowe, błyskawicznie przeniósł walkę do parteru – do tego jeszcze należy podejść ze zrozumieniem, bo oczywistym jest, że walczy się tam, gdzie dysponuje się największą przewagą. W kolejnej potyczce jednak MacDonald zmierzył się z BJ Pennem, którego, owszem, spacyfikował, ale już wtedy dostrzec można było sygnały nowego, ultra-bezpiecznego stylu walki Kanadyjczyka. MacDonald kilka razy bardzo mocno uszkodził Hawajczyka i wydawało się, że kwestią dwóch, trzech ciosów jest skończenie The Prodigy, ale… nigdy to nie nastąpiło. Ares po walce tłumaczył, że było to celowe zachowanie, bo chciał, żeby Penn cierpiał, co ochoczo podchwycili fani, tworząc w swoich głowach obraz psychopatycznego i zimnego do szpiku kości Kanadyjczyka. Moim jednak zdaniem metodyczna pacyfikacja Penna, która nie zakończyła się zwycięstwem przed czasem, wynikała właśnie z rygorystycznego przestrzegania gameplanu narzuconego MacDonaldowi przed walką. Gameplanu, który podporządkowany jest zwycięstwu przy absolutnej eliminacji czynników ryzyka – a te pojawiają się, gdy wykonuje się techniki z pełną siłą, chcąc skończyć rywala. Starcie z Jakem Ellenbergerem potwierdziło te przypuszczenia – MacDonald wypunktował na pełnym dystansie bezbarwnego Amerykanina ciosami prostymi, korzystając z dużej przewagi zasięgu, jaką miał nad rywalem. Po walce Rory i jego trener zrzucili winę za obraz starcia na pasywnego Amerykanina, który ani razu nie zdecydował się ruszyć ze zdecydowaną szarżą. Jest w tym, oczywiście, sporo racji, ale nie zapominajmy, że do tanga trzeba dwojga… Wreszcie w swoim ostatnim starciu MacDonald próbował przyjąć identyczną taktykę polegającą na punktowaniu pojedynczymi ciosami prostymi w boju ze skreślanym przez wszystkich Robbie Lawlerem – tym razem jednak odwrotna pozycja Amerykanina oraz fakt, że nie zamierzał spędzić walki, przyjmując pojedyncze razy od Kanadyjczyka, doprowadziły do porażki MacDonalda. Asekurancki plan wziął w łeb, a Ares nie był w stanie poczynić odpowiednich korekt w trakcie pojedynku, które pozwoliłyby mu odwrócić jego losy. Został zaprogramowany na bezpieczną walkę i taką stoczył – a że przegrał…

Tym niemniej, MacDonald to szalenie utalentowany zawodnik, który ma jeszcze dużo czasu na szlifowanie swoich już teraz bardzo wysokich umiejętności. Miejmy tylko nadzieję, że porażka z Lawlerem nie wpłynie na niego tak, jak na GSP wpłynęła porażka z Mattem Serrą – oby zatem ze swego ostatniego boju Kanadyjczyk i jego sztab wyciągnęli wniosek, wedle którego przyczyną porażki nie było niezachowanie odpowiedniego bezpieczeństwa, a po prostu brak należytej agresji. Nie wykluczam jednak, co trochę napawa mnie strachem, że w kolejnych starciach zobaczymy jeszcze bardziej asekurancko walczącego MacDonalda i przy tym… zwycięskiego. Którą wersję Aresa zobaczymy, przekonamy się już na UFC 171, gdy młody Kanadyjczyk zmierzy się z znajdującym się moim zdaniem na równi pochyłej Demianem Maią.

W drodze na szczyt

W tle rywalizacji o najwyższe laury toczyć będą się zażarte boje o doszlusowanie do ścisłej czołówki, na co w najbliższej przyszłości szanse ma co najmniej kilku zawodników.

Ostatniego słowa z pewnością nie powiedział jeszcze Jake Ellenberger, choć jego postawa w walce z MacDonaldem każe mi poddać w wątpliwość, czy The Juggernaut kiedykolwiek jeszcze będzie w stanie poważnie włączyć się do walki o pas mistrzowski. Nokautujące uderzenie i dobre zapasy przy deficytach kondycyjnych i czasami zbyt agresywnej (walka z Kampmannem), a czasami zbyt pasywnej (starcie z MacDonaldem) taktyce nie wróżą dobrze Amerykaninowi.
Do drzwi czołówki mocno również dobija się ultra-agresywny, ale i diablo skuteczny w swoich poczynaniach, Matt Brown, który w świetnym stylu wygrał aż sześć kolejnych walk w UFC. Problemem jednak jest klasa pokonywanych przez Browna rywali – w jego ostatnich bojach nie sposób bowiem znaleźć przeciwnika, którego zaliczyć moglibyśmy do czołówki dywizji półśredniej. Zwycięstwa nad Mikem Pylem czy Jordanem Meinem nie są jeszcze przesłanką wystarczająco mocną, by wymieniać Browna jednym tchem obok Hendricks, Condita, Lawlera czy MacDonalda. Tym większa jednak szkoda, że nie doszło do starcia Nieśmiertelnego z Carlosem Conditem, bo z pewnością rozstrzygnięcie takiego boju powiedziałoby nam bardzo wiele o rzeczywistych możliwościach odrodzonego Matta Browna. Amerykanin ze swoim stylem polegającym na nieustannym ataku i ciągłym spychaniu przeciwników do defensywy stanowi jednak zagrożenie dla każdego przeciwnika w dywizji półśredniej. Immortal jest jednym z niewielu zawodników w UFC, którzy doskonale operują łokciami, siejąc nimi spustoszenie zarówno w stójce, jak i w parterze. Nie dysponuje nokautującym ciosem, ale liczba i różnorodność uderzeń, jakie wyprowadza, mocno naruszają i łamiąc wolę walki rywali, z którymi się mierzy. Jak jednak jego kreatywna i permanentna agresja – bo takie określenie dobrze oddaje sposób walki Browna – sprawdzi się w starciu z czołówką, czas pokaże. Póki co Matt musi uporać się z kontuzją, która uniemożliwiła mu wejście do oktagonu z Conditem.

Jakie Shields to specyficzny zawodnik, który do perfekcji niemalże opracował sztukę korzystania z relatywnie ograniczonych zasobów, którymi dysponuje. Trenujący z Cesarem Gracie zawodnik dysponuje bardzo dobrym parterem, co potwierdził w starciu z uznawanym przez wielu z boga parteru pod MMA Demianem Maią. Shields dysponuje także ponadprzeciętnymi – ale absolutnie nie wybitnymi – zapasami, które pozwalają mu bronić sprowadzeń, samemu sprowadzać bądź, najczęściej, męczyć rywala pod siatką. Do tego Shields dokłada ogromne serce do walki. W płaszczyźnie kickbokserskiej prezentuje się znacznie gorzej – stylem polegającym na wyprowadzaniu masy lekkich ciosów odrobinę przypomina braci Diaz, ale boksersko stoi na znacznie niższym poziomie. Stójka służy mu niemal wyłącznie do tego, by po pierwsze – przetrwać, po drugie, istotniejsze – skrócić dystans i wepchnąć rywala w siatkę bądź go obalić. Shields w ostatnim boju pokonał rozpędzonego Demiana Maię, którego wielu widziało już w walce o pas, przyprawiając tym samym włodarzy UFC o spory ból głowy – styl Amerykanina bowiem dla wielu fanów jest nieprawdopodobnie nudny.

Tym samym dochodzimy do prawdopodobnie najbardziej eksplozywnego w dywizji półśredniej zawodnika, Hectora Lombarda, którego na UFC 171 zestawiono właśnie z prawdopodobnie najbardziej flegmatycznym z czołowej dziesiątki Jakiem Shieldsem. Ciężkoręki Kubańczyk zanotował świetny debiut w dywizji półśredniej, demolując Nate’a Marquardta. Zestawienie go z Shieldsem uważam za bardzo rozsądne posunięcie Joe Silvy, podobne nieco do zestawienia Lawlera z MacDonaldem. Możemy być bowiem pewni, że walka Lombarda z Shieldsem skończy się przed czasem. Albo dynamiczny Kubańczyk ustrzeli szybko Amerykanina, albo ten ostatni przetrwa pierwszą i drugą rundę, by w trzeciej poddać wymordowanego i słaniającego się na nogach Lombarda. Jeśli wygra Kubańczyk, problem UFC z nudziarzem w czołówce przestanie istnieć. Jeśli wygra Shields, zrobi to prawdopodobnie przed czasem, dzięki czemu… nie będzie już takim nudziarzem i jego promocja będzie odrobinę łatwiejsza. W czarnym scenariuszu jednak Shields wygrywa, ale w stylu podobnym do tego, w jakim pokonał Tyrone’a Woodley’a – ale taki scenariusz uważam za najmniej prawdopodobny i raczej nie jestem w takim przekonaniu odosobniony.

Tuż za rogiem

Poza wymienionymi powyżej istnieje jeszcze kilku co najmniej zawodników, którzy wkrótce mogą dokonać sporych przetasowań w hierarchii dywizji półśredniej. Ich obecność powoduje, że już i tak interesujące zmagania w tej kategorii wagowej z każdym ich kolejnym zwycięstwem nabierać będą rumieńców.

Zapomniany i zmagający się z kontuzjami mistrz Strikeforce Tarec Saffiedine w końcu zadebiutuje w UFC 4 stycznia w starciu z Hyun Guy Limem.

Wciąż cholernie utalentowany, ale zdecydowanie przesadzający z popisami w oktagonie Erick Silva powróci do akcji na UFC Fight Night 36, gdzie w klasycznym, jak się zdaje, mismatchu na odbudowanie zmierzy się z Natem Loughranem. Gdyby Silva trafił pod skrzydła Grega Jacksona, który wcieliłby odrobinę taktyki do jego szalonych pojedynków, Brazylijczyk mógłby stać się liczącym się, choć już nie tak efektownym graczem w kategorii do 170 lbs.

Kapitalnie swoją przygodę z UFC rozpoczął agresywny striker Brandon Thatch, demolując kolanami Justina Edwardsa oraz, na obcej ziemi, Paulo Thiago. Świetna stójka i kapitalne warunki fizyczne wróżą mu ciekawą przyszłość, choć jego agresywny styl walki może stać się też jego przekleństwem w pojedynkach z dobrymi zapaśnikami, których w dywizji półśredniej nie brakuje.

Po dwóch wygranych i przerwie spowodowanej kontuzją do oktagonu powróci też świetny grappler Gunnar Nelson, który na UFC Fight Night 37 stanie do boju ze schodzącym do dywizji półśredniej – po ubiciu w średniej Thiago PerpetuoOmarem Akhmedovem.

Warto również mieć na uwadze robiącego furorę w UFC Adlana Amagova, który na gali UFC Fight Night 35 zmierzy się z bardzo dobrym zapaśnikiem Jasonem Highem, a także Alexa Garcię, który na co dzień trenuje w Tristar Gym, a w swoim debiucie zmasakrował Bena Walla, udowadniając, że można trenować z GSP i podejmować ryzyko w oktagonie.

Nie mam wątpliwości, że po abdykacji dotychczasowego dominatora nastały szalenie interesujące czasy dla dywizji półśredniej w UFC, którym przyglądać będziemy się z tym większym zainteresowaniem, że ostatnio zasilił jej szeregi Paweł Pawlak.

…………………

Tekst został pierwotnie opublikowany na portalu Fight24.pl, na który Czytelników serdecznie zapraszam.

Powiązane artykuły

Komentarze: 21

  1. Spokojnie :) Choć Amagov ciut wcześniej wypadł, ale ciężko śledzić te wszystkie roszady itp.
    Sam widziałbym na tronie Condita, szczególnie, że pięciorundówki mu służą chyba najbardziej, ale obawiam się, że jeśli nie zrobi jakiegoś drastycznego progresu w zapasach to może mieć problemy z utrzymaniem się na tronie. Hendricks moim zdaniem może w chwili obecnej zostać pokonany jedynie przez Condita właśnie, choć to walka 50 – 50 dla mnie. Rory ciągle robi progres, mimo nieciekawej ostatniej walki, więc nie zdziwi mnie jako mistrz za jakiś czas.
    Z „młodego” pokolenia Thatch jeśli zda dobrze egzamin z jakimś innym dobrym strikerem (walka z Mattem Brownem marzeniem mym) oraz zapasiorem to może być przymierzany do czołówki.
    Erick Silva będzie sobie dalej klepał przeciwników w missmatchach i polegał przy mocnych przeciwnikach, przynajmniej dopóki dalej trenuje tam gdzie trenuje.
    Saffiedine to taki trochę stójkowy Jake Shields, tylko, że Jake pewnie będzie walczył niedługo o TSa, a Tarec wypadnie z top 10, nie przekonuje mnie do siebie.
    Hype Lombarda zostanie przebity drugi raz. W ogóle dziwi mnie tak wysoko notowany przeciwnik jak Shields po wygranej nad Natem, który się skończył.
    Szkoda, że Kimowi nie chcą dać kogoś z top 10, bardzo go lubię i szkoda, że jest trzymany mocno na uboczu, może nie porywa stylem walki, ale ma bardzo wysokie umiejętności.
    Mam nadzieję, że nieco chaotyczna forma nie przeszkadza, ale ciut nie w formie jestem :)

  2. Ja tam lubię Saffiedine’a, jego low kicki są kozackie. Jego stójka to jak dla mnie coś pomiędzy Bispingiem a Cerronem.
    Stawiam, że mistrzem będzie Hendricks, gość ma takie serce do walki, a przy tym takie umiejętności, że to szok.

  3. Kogo brakuje w artykule?
    Nick Diaz – jeśli Lawler pokona Hendricksa, co nie jest wcale abstrakcyjną wizją, to jestem niemal pewny, że UFC będzie dążyć do zestawienia rewanżu Lawler vs. Diaz. Starszy z braci zasługuję na walkę o pas UFC, tak samo jak i ja, ale biznes to biznes, więc w ogóle mnie nie zdziwi taki obrót wydarzeń.
    Dong Hyun Kim – Jest fragment o „cholernie” utalentowanym Ericku Silvie (oby bukmacherzy to czytali i nadal wystawiali na jego rywali takie kursy) a nie ma słowa o Koreańczyku, który jest od niego w dużo lepszej sytuacji. Nie wiem czy Kim to materiał na zawodnika TOP 5 dywizji średniej, ale jego notowania są zbyt wysokie, żeby nie uwzględniać go w wyścigu o pas wagi półśredniej.

    W przeciwieństwie do Erica Silvy, są w tej dywizji naprawdę młodziutcy zawodnicy, którzy dopiero raczkują w walkach na najwyższym poziomie i mogą się rozwinąć tak, że ich poziom zagwarantuje im w przyszłości miejsce w TOP 10 wagi półśredniej. Mowa oczywiście o Robercie Whittakerze i Kelvinie Gastelumie.

    Bardzo udany 2013 rok zaliczył również Ryan Laflare, który mając zaledwie 10 walk na koncie imponuję swoją wszechstronnością i kto wie, czy w 2014 rok nie będzie dla niego równie udany.

    Czy to się komuś podoba czy nie, Rory MacDonald wróci silniejszy po cennej lekcji, którą dostał od Robbie’go Lawlera i lada dzień będzie walczył o pas.

    Uważam, że w walce Condit vs. Woodley nie ma wyraźnego faworyta.

  4. Co prawda niedawno delikatnie zasugerowałem napisanie tekstu o sytuacji w dywizji półśredniej, ale nie spodziewałem się, że doczekamy się go tak szybko. Szacuneczek.

    Z mojego punktu widzenia taka analiza była potrzebna, ponieważ w sieci zaczęły się już pojawiać głosy, że właśnie nadszedł czas niepodzielnego panowania Johny’ego Hendricksa. Wiele osób chyba wciąż nie rozumie, jak ważną rolę w mieszanych sztukach walki odgrywają zestawienia i style zawodników.
    O ile mogę się zgodzić z tezą, że ciężka lewa ręka i bardzo dobre zapasy Big Rigga to niezwykle niebezpieczna kombinacja umiejętności, o tyle nie jest prawdą to, iż jest on zawodnikiem pozbawionym wad. W przeciwieństwie do większości ja wciąż jestem zdania, że Hendricks nie jest w stanie przetrwać 5 rundowej batalii z Carlosem Conditem. Pamiętajmy, że starcie z Georges’em St. Pierre’em było toczone w stosunkowo jednostajnym tempie – poza jednorazowym zrywem Johny’ego w drugiej rundzie i kilkoma sprowadzeniami nie było tam za wielu „pożeraczy paliwa”. Z Conditem sytuacja ma się jednak trochę inaczej – duża ilość kombinacji uderzeń i kopnięć, a także aktywna garda NBK przynoszą zupełnie odmienne, kondycyjne wyzwania, którym – przynajmniej moim zdaniem – Rumcajs nie będzie w stanie sprostać. Nie można też wykluczyć scenariusza, że sprawa rozstrzygnie się już 15 marca, kiedy katem brodacza okaże się nie kto inny jak Robbie Lawler…

    Odnośnie tego fragmentu:

    „Albo dynamiczny Kubańczyk ustrzeli szybko Amerykanina, albo ten ostatni przetrwa pierwszą i drugą rundę, by w trzeciej poddać wymordowanego i słaniającego się na nogach Lombarda.”

    Nie byłbym tego taki pewien. Skoro dużo większy od Shieldsa Okami nie był w stanie złamać kondycyjnie Lombarda, a wręcz zaczął się przed nim cofać w trzeciej rundzie pojedynku, zbierając przy tym sporo na głowę, to nie sądzę, aby Amerykanin był w stanie ugrać tutaj coś więcej.

  5. Bardzo dobry artykuł.

    Myślę, że teraz pas zdobędzie Rumcajs, chociaż nie ma co skreślać Robbiego, bo też ma kowadło w łapie i może ustrzelić Rumcajsa poczekamy zobaczymy.

    Carlos ma tam jakąś szanse na zdobycie pasa jeśli będzie ciężko pracował nad zapasami, bo to jest jego słaby punkt.

    Też jestem ciekaw Matta Browna dobra i agresywna stójka cały czas idzie do przodu. Nie wiem, jak stoi z zapasami, jeżeli źle, to niech je szlifuje, jak dobrze to niech je dalej rozwija.

    Rory MacDonald.

    Jestem pewny, że ten chłopak zostanie mistrzem prędzej, czy później.
    Nie wiem, czy ktoś oglądał, jak Rory był u Ariela, to mówił, że w
    dwóch ostatnich walkach stracił, ten ogień, który miał po walce z Carlos. Mówił jeszcze, że była mu potrzebna ta porażka z Lawlerem, bo teraz ten ogień wrócił.Rory zawsze mówił, że chce zostać mistrzem, teraz gdy GSP odszedł nic nie stoi na przeszkodzie, żeby tym mistrzem zostać na pewno tej szansy nie zmarnuje.Teraz Rory wróci z ogniem i będzie chciał zniszczyć każdego, kto u stanie na drodze po pas.

  6. Erick Silva ma to „coś”, luz w wyprowadzaniu ciosów, fantazję i niezwykłą dynamikę – lubię oglądać takich zawodników. Problem jest z nim taki, że u niego błyskotliwość i szaleństwo w klatce nie są poparte jakimkolwiek solidnym gameplanym – każdy cios rzuca, jakby chciał zabić swojego rywala, do tego ma się wrażenie, że jego celem jest efektowność do kwadratu, co w ostatecznym rozrachunku powoduje, że świetnie się go ogląda, ale z drugiej nie przynosi mu sukcesu w walkach z odrobinę chociaż poukładanymi zawodnikami. Do takich na pewno należy Kim, ale nie sądzę by po 4 czy tam 5 latach w UFC mógł on nagle włączyć się do walki o najwyższe cele.

    Zawsze się dziwię, gdy Lombarda wrzuca się do tego samego wora co Overeema. Kubańczyk w 170 może naprawdę namieszać. Nie dysponuje już takimi deficytami fizycznymi, a jego zestaw umiejętności jest naprawdę niewygodny dla każdego niemal rywala. Baza judo, piekielna eksplozywność i nokautujący cios, do tego w półśredniej będzie silny jak tur. O ile dawałem wielkie szanse Shieldsowi w starciach z Maią i Woodley’em, to myślę, że z Lombardem może się to skończyć, jak jego walka z Ellenbergerem.

  7. Dong Hyun Kim najbardziej nie doceniany zawodnik w półśredniej jak przez fanow mma i ufc. Zatrzymany tylko przez condita. Z maią doznał kontuzji i mysle ze by sie rozkręcił. Tak naprawde wystarczy spojrzec kogo odprawił tj grant, nate diaz, brown… Było to dawno lecz skoro wymieniłes silve dong hyun kim powinien tymbardziej tu byc. Teks jak zawsze -chce sie czytać

  8. Nigdy nie byłem przekonany do Kima. Myślę, że jego braki kondycyjne – gdy walka nie toczy się dokładnie pod jego dyktando – nie pozwolą mu wdrapać się na szczyt. A jeśli nawet będzie blisko, to fakt, że jego styl nie jest atrakcyjny dla fanów just bleed, będzie mu mocno przeszkadzał. Pamiętajmy, że poprzednio, zanim uśpił Silvę, przed czasem walkę skończył w 2008 roku… Na papierze wygrane nad Diazem czy Grantem wyglądają dobrze, ale pamiętajmy, że to było w 170, a akurat ci dwaj furory wielkiej tam nie robili.

    1. Bez przesady z tym odprawianiem. Odprawia to swoich rywali Brandon Thatch, Kim co najwyżej wygrywa na punkty po mało pasjonujących pojedynkach (ostatnia walka z Silvą to, jak już zauważył naiver, lekka anomalia w tym względzie). Żaden z niego materiał na top 10 – pierwsza dziesiątka oferuja znacznie lepszych zawodników.

  9. Bukmacherzy podzielają moją opinie:
    Carlos Condit 1.67
    Tyron Woodley 2.10

    Trzeba przyznać, że rok 2014 będzie należał do wagi półśredniej. Szykują się tak kosmiczne pojedynki, że można zwariować.

    Woodley vs. Condit
    Hendricks vs. Lawler
    MacDonald vs Maia
    Lombard vs. Shields
    Story vs. Gastelum
    Tarec Saffiedine vs. Hyun Gyu Lim też zapowiada się ciekawie.

    Ja bym chciał zobaczyć jeszcze takie walki:
    Kim vs. Matt Brown II
    MacDonald vs. Lombard (jeśli obaj wygrają)
    Laflare vs. Thatch
    Jake Ellenberger vs. wygrany z walki Saffiedine vs. Lim
    Demian Maia vs. Sergio Moraes
    No i Nick Diaz niech wraca !

  10. Biorąc pod uwagę, że walka jest zakontraktowana na 3 rundy, a Condit ostatniego rasowego „zapaśnika” pokonał w 2009 roku, nie widzę max value w tym kursie. Na pewno przeanalizuję tą walkę w Betting Club, jak przyjdzie na nią pora.

    1. Może i kiedyś Woodley był typowym zapaśnikiem, ale jeśli leje się w stójce z Marquardtem, by ostatecznie zostać znokautowanym, jeśli boi się położyć na plecach Shieldsa, a deklasuje słabiutkiego Hierona i solidnego, ale już będącego na ostatniej prostej kariery Koschecka, to stwierdzam, że jego założenia taktyczne są często niewiele warte. Uważam, że nie wytrzyma ciągłego naporu Condita i jeśli nawet w pierwszej rundzie będzie przenosił walkę do parteru – co optymistycznie zakłada, że skorzysta ze swoich zapasów, co wcale nie jest takie pewne – to w drugiej, trzeciej padnie już kondycyjnie i zostanie ubity. W uproszczeniu tak to widzę.

Dodaj komentarz

Back to top button