Syberyjski rzeźnik, marudny Kowboj i człowiek-chimera – pięć wniosków po UFC Singapur
Gala UFC Fight Night 132 – Cerrone vs. Edwards jest już za nami – co zapamiętamy z niej szczególnie? Oto pięć najważniejszych wniosków!
Singapurska gala UFC Fight Night 132 zdecydowanie do najbardziej medialnych nie należała – delikatnie rzecz ujmując. Ot, na papierze taka zapchajdziura przed Międzynarodowym Tygodniem Walk, który zostanie zwieńczony szlagierowo zapowiadającą się galą UFC 226 ze Stipe Miocicem i Danielem Cormierem w rolach głównych.
Tym niemniej, gala w Singapurze przyniosła nam kilka nowych wniosków…
Syberyjski rzeźnik rozpoczął polowanie
Rewelacyjny debiut Petra Yana to zdecydowanie najjaśniejszy punkt całego wydarzenia. 25-latek z Kraju Krasnojarskiego spełnił wszelkie pokładane w nim nadzieje, z przytupem witając się z oktagonem UFC, w którym zostawił za sobą pierwszego trupa. Nieszczęsna ta rola przypadła w udziale japońskiemu wielbicielowi dziwek, Teruto Ishiharze.
Były mistrz ACB walczył jak zawsze – czyli agresywnie i efektownie. Był niebywale cierpliwy – przez pierwsze kilkadziesiąt sekund w zasadzie nie wyprowadził żadnego uderzenia – a zarazem w swoich poczynaniach – czyli snajperskim ustawianiu sobie chaotycznie pętającego się przy siatce Japończyka pod rozstrzygającą kombinację, w której przeplatał ciosy na głowę z tymi na korpus – niezwykle metodyczny i precyzyjny.
What a debut!! No Mercy from @PetrYanUFC at #UFCSingapore! pic.twitter.com/j0LHphDQ8F
— UFC Europe (@UFCEurope) June 23, 2018
Oczywiście, rozbicie Ishihary samo w sobie wybitnym osiągnięciem nie jest. Jednak styl, jaki (ponownie) zaprezentował Petr Yan – szczególnie, że debiutował w UFC, wracał po zerwaniu więzadła krzyżowego, a na dwa tygodnie przed galą złamał palec u nogi – oraz fakt, że nikt wcześniej nie był w stanie skończyć reprezentanta Team Alpha Male ciosami, mają swoją wymowę.
Innymi słowy, do rozgrywki o najwyższe cele w kategorii koguciej włączył się bardzo poważny gracz – świetnie wyszkolony, twardy mentalnie i walczący niezwykle efektownie.
Leon Edwards jak Darren Till i Kevin Lee
Co łączy całą trójkę wymienioną w nagłówku? Otóż, do czasu ich ostatnich występów powszechnie uważano – bardzo skądinąd słusznie, bo na to właśnie wskazywały ich poprzednie pojedynki – że na 25-minutowym dystansie będą mieć poważne problemy.
Rzeczywistość okazała się jednak zupełnie inna. Darren Till do końca walki ze Stephenem Thompsonem, a Kevin Lee z Edsonem Barbozą wyglądali bardzo dobrze pod względem kondycyjnym. Owszem, ich rywale nie forsowali tempa, delikatnie rzecz ujmując, ale ani Brytyjczyk, ani Amerykanin zadyszki nie złapali.
Leon Edwards wypadł tu nawet lepiej, bo czego jak czego, ale braku agresji Donaldowi Cerrone zarzucić nie można było – nie wyprowadzał może masy uderzeń, ale starał się napierać, poszukiwać wymian, obalać. A jednak Rocky do końca pojedynku wyglądał pod względem kondycyjnym bardzo przyzwoicie – nawet pomimo tego, że dwie ostatnie rundy spędził na delikatnym wstecznym, co też jednak kosztuje sporo energii.
Całą trójkę – Tilla, Lee i Edwardsa – łączy też zresztą narracja medialna po walkach. Wszyscy przebąkiwali, że chcieli sprawdzić się na pełnym dystansie i właśnie dlatego nie skończyli rywali wcześniej.
Czy birminghamczyk kupił mnie swoim występem? Szczerze przyznam, że nie do końca. Wykorzystanie łokci w klinczu, szczególnie na jego rozerwanie – świetne. Obrona przed obaleniami – również. Szybkość – wiadomo. Zaskakująco dobra kondycja – już o tym wspominałem. Brytyjczyk ani razu nie był jednak w stanie poważnie zagrozić ledwie żywemu – sądząc z relacji po gali – i leciwemu już Kowbojowi, przegrywając nawet zdaniem wielu dwie rundy.
Tym niemniej, o ile wcześniej kompletnie nie widziałem go w starciach z czołową dziesiątką kategorii półśredniej, tak teraz stwierdzam, że nie widzę go w starciach z czołową piątką, więc… Progres jest.
Rozchorowany Kowboj
Pierwsze słowa Donalda Cerrone po przegranej walce? „Byłem chory jak sam skurwysyn”, ale: „To nie jest wymówka!”.
Właśnie…
Wierzę dziadowi. Ba, jestem pewien, że naprawdę był okrutnie chory i nie mam wątpliwości, że odbiło się to na jego występie – dlatego między innymi podchodzę z dystansem do występu Edwardsa. Jednak formułowanie tego rodzaju wypowiedzi, gdy w powietrzu nadal unosi się kurz po walce, jest wyjątkowo niefortunne. Zawsze przypomina mi się wtedy Cain Velasquez, który zrobił aferę w American Kickboxing Academy, gdy kilka tygodni po jego pierwszej walce – przegranej przez nokaut – z Juniorem dos Santosem na światło dzienne wyszło, że borykał się wówczas z poważną kontuzją nogi.
Czy zatem Kowboj zasługuje na podobną krytykę, jaka pojawiła się po wymówkach ze strony Kamaru Usmana („Walczyłem na 30%”) czy Joanny Jędrzejczyk („Wszystko przez ścinanie wagi”)? Ależ oczywiście – że nie. Cała dotychczasowa kariera Cerrone jest dowodem na to, że może on z kimkolwiek, kiedykolwiek i gdziekolwiek – i ta chlubna historia stanowi element mocno zmiękczający niefortunność jego wypowiedzi po starciu z Edwardsem. Wymówki w ustach krzykaczy zawsze brzmią gorzej niż w ustach nie-krzykaczy.
Co zaś tyczy się przyszłości Donalda Cerrone… Nadal ma umiejętności, aby odsiewać ziarno od plew. Ot, zawodnik, który prawdopodobnie będzie pokonywał średniaków i zdecydowaną większość rywali spoza czołowej piętnastki kategorii półśredniej, przegrywając jednak z pierwszą dziesiątką.
A na marginesie, do powrotu powoli sposobi się Dan Hardy, więc…
Yadong Song – wybuchowa mieszanka Lobova i Ngannou
Czytelnicy śledzący Lowking.pl wiedzą, że byłem pod dużym wrażeniem zeszłorocznego debiutu Yadonga Songa w UFC. Mierzył się wówczas co prawda z niejakim Bharatem Khandare, ale zaprezentował się doskonale w każdym elemencie walki.
Pomimo tego miałem poważne wątpliwości, czy jest już gotowy na starcie z zaprawionym w bojach Felipe Arantesem. Brazylijczyk od jakiegoś czasu nie zachwyca, ale posiada solidne umiejętności w każdej płaszczyźnie – oraz ogromne doświadczenie.
Okazało się jednak, że świetnie usposobiony Chińczyk nie dał Arantesowi najmniejszych szans, dominując w każdym aspekcie pojedynku. Rozdawał karty w stójce, rządził w klinczu, dominował w parterze. Walczył też bardzo dojrzale, niespiesznie, taktycznie – a jednocześnie efektownie. Komentujący galę Dan Hardy kompletnie co prawda odleciał, twierdząc, że takiego łokcia, jakim Yadong Song skończył rywala, w życiu nie widział – na te słowa Mike Perry musiał się uśmiechnąć pod nosem – bo Felipe Arantes ostatnimi czasy demonstruje królicze serce do walki, średnio kilka razy na rundę układając się grzecznie na boku i czekając na przerwanie sędziego, ale pod każdym niemal względem występ młodziana był wzorowy.
Mając nadzieję, że nie podąży śladami pajaców z Team Alpha Male – na czele z Codym Garbrandtem, z którego twarzy wkurwienie nie schodzi nigdy – pozwólcie, że wyjaśnię porównanie Chińczyka do Artema Lobova i Francisa Ngannou.
Otóż, podobnie jak Rosyjski Młot, tak i Yadong Song posiada króciutkie, tyranozaurze ręce. Pod względem zasięgu ramion ustępował Felipe Arantesowi aż o 15 centymetrów! I było to kilka razy widać, gdy w kombinacjach – nawet i tych piekielnie szybkich – pruł powietrze… Rzecz w tym, że Brazylijczyk kompletnie nie miał pomysłu na to, jak swoją przewagę zasięgu wykorzystać.
A Francis Ngannou? Cóż, nikt nie wie, ile lat ma tak naprawdę Chińczyk. Wedle UFC – ledwie 20. Wedle planszy z jego starszych walk – 24. Gdzie leży prawda?
Ovince St. Preux – człowiek chimera
Jakiż ten skurwiel jest silny! Te wszystkie fragmenty, w których mocował się z próbującym obalać go Tysonem Pedro, rewelacyjnie utrzymując się na nogach czy też kontrując próby zapaśnicze rywala, wyglądały niesamowicie.
Ovince St. Preux na ogół albo wygląda spektakularnie, deklasując swoich rywali, albo fatalnie, będąc rozbijanym w pył. Tutaj mieliśmy namiastkę jednego i drugiego. Haitańczyk kompletnie nie potrafił znaleźć odpowiedzi na brazylijskie kopnięcia Australijczyka, cofając się – swoim fatalnym zwyczajem – prosto na siatkę, gdzie został zresztą ustrzelony. Z drugiej zaś strony mieliśmy wspomniane fragmenty klinczersko-zapaśnicze oraz rewelacyjną pracę z góry.
Przypomnę zresztą, że to właśnie przed walką z Ovincem St. Preuxem Jon Jones i jego trenerzy mieli największą zagwozdkę. Jako maniacy totalnego rozpracowywania rywali – naprawdę totalnego! – przed pojedynkiem Bonesa z Haitańczykiem nie potrafili wychwycić żadnych oktagonowych schematów rywala! Ten bowiem po prostu takowych nie posiada. Nigdy nie wiadomo, kiedy i jak wystrzeli, co zrobi.
I tak, to obecnie jedyny poważny kandydat do walki z Janem Błachowiczem, jeśli Polak chce wrócić w okolicach września – a chce. Trudno bowiem spodziewać się, by Mauricio Rua, Volkan Oezdemir, Ilir Latifi i Glover Teixeira garnęli się do powrotu już we wrześniu, skoro walczą 22 lipca.
Jednym zdaniem
- Naoki Inoue przegrał – ale pokazał się z bardzo dobrej strony w stójce, jednocześnie jednak kompletnie – negatywnie – zaskakując brakiem prób zapaśniczych
- Jake Matthews miał rywala, jakiego miał – i zrobił, co miał zrobić, ale – wyglądało to zacnie
- Jessica Eye to miła, sympatyczna i kobieca zawodniczka – ale jej wywiady po walce i zapowiedzi rajdu po pas muszą wywoływać uśmiech politowania
*****