Polskie MMAUFC

Amerykański wąsacz a sprawa polska

Podsumowanie gali UFC Fight Night 107 w Londynie z Danielem Omielańczukiem i Timem Johnsonem w rolach głównych.

Przez kilka minut pierwszej rundy miałem wrażenie, że Daniel Omielańczuk to jednak kawał kłamczuszka. A ty, ty! Od dawna otwartym tekstem prawił bowiem o tym, że nigdy nie przygotowuje żadnego planu na walkę, bo wie – i wiedzą jakoby też jego trenerzy – że jest to bezcelowe, gdyż i tak nie będzie w stanie zrealizować nakreślonych założeń. Ot, idzie się bić i będzie, jak będzie. A tymczasem w pierwszych fragmentach walki z wielkim amerykańskim wąsaczem w osobie Tima Johnsona sawiczanin prezentował się dobrze – jak ognia unikając klinczu i cofania się w linii prostej na siatkę. Orbitował, aż miło było popatrzeć!

Wszystko jednak ma swój koniec – a ten w przypadku Daniela nadszedł w momencie, gdy wielki amerykański wąsacz pomyślał „A, chuj tam z tym!”, wziął rozbieg i machając przed sobą kończynami – pięści których, owszem, dosięgały szczęki Omielańczuka – falującym ciałem wpadał w Polaka, przyszpilając go do siatki, której wytrzymałość została wystawiona na poważną próbę. Odnotował to nawet komentujący galę Dan Hardy, będąc pod wrażeniem możliwości absorpcyjnych tychże misternie uplecionych drutów w sytuacji, gdy napiera na nie 230 kilogramów żywej polsko-amerykańskiej masy.

Nie ma większego sensu wnikać w szczegóły techniczne tego, co działo się, gdy Omielańczuk znajdował się w swoje sferze komfortu – jak to czasami wyglądało z uwagi na jego bierność na siatce. Trenerzy doskonale wiedzą, w którym miejscu odpuścił podchwyt, w którym źle ustawił nogi, gdzie zawaliło położenie bioder. I tak dalej, i tak dalej… Domyślam się, że niemrawość Omielańczuka na siatce była po części pochodną siły fizycznej Johnsona oraz oczywiście jego masy. Już bowiem Marcin Tybura kilkanaście dni temu tłumaczył przecież, że chwilami nie pracował na siatce tak ostro, jak mógł to robić w konfrontacji z Luisem Henrique, bo nie chciał tracić sił na szarpanie się z silniejszym rywalem.

Abstrahując od całej masy detali technicznych – „Skręć się, żeby było biodro!”, „Zepchnij głowę, wyjdź spod niego, za wysoko jesteś, skręć się na nogach!!!”, „Szeroko nogi!!!” płynące z narożnika pozostawały w większości bez odzewu ze strony Daniela – sądzę, że w jakimś stopniu za ruchową oszczędność, tak to pozwolę sobie nazwać, Polaka na siatce odpowiadała bowiem także właśnie obawa o nadwyrężenie swojej kondycji w ostrej szarpaninie o wyswobodzenie się z objęć przytulającego się do niego wąsacza.

Daniel Cormier nie był pod wrażeniem

Być może jednak warto podejść do tematu inaczej – zaryzykować. Nie pozwalać rywalowi ułożyć się na siatce, ale zamiast tego od razu salwować się ucieczką? Szarpnąć mocno! Zdecydowanie! Uciec, gdzie pieprz rośnie – byle dalej od tych cholernych drutów. Nie wiem, może podłączyć je na treningu pod delikatne napięcie, żeby jak ognia ich unikać, żeby weszło to w krew, w nawyk, w pamięć mięśniową? Gdy bowiem pozwalasz, by rywal wkomponował twoje plecy w szczeliny siatki, dajesz mu czas na ustabilizowanie kontroli, wtedy na ogół ciężko już czmychnąć – nie tylko dlatego, że w swojej grze o podchwyty bywasz, powiedzmy, zapominalski, ale też z uwagi na różnice fizyczne, siłowe i gabarytowe. A tych przeskoczyć niepodobna.

Być może zatem lepiej od razu zrywać to cholerstwo? Zanim jakiś miłośnik przytulanek ułoży cię wygodnie na siatce? Nie uda się, to się nie uda, stracisz sporo sił, ale… Może będzie jednak dystans? Może tam nadrobisz? Może tam trochę zregenerujesz nadwątlony ostrym zrywem pasek energii? Pewnikiem bowiem wydaje się, że jeśli nie uciekniesz spod siatki od razu, spędzisz potem na niej dobre 2-3 minuty. A tych już raczej nie odrobisz.

Zresztą, skoro i tak tracisz czas i siły na dystansowanie, aby spod siatki, z niedogodnej pozycji zaatakować krótkimi kolanami czy łokciami – które przecież i tak nie wyrządzą rywalom większej krzywdy, bo zwyczajnie mając plecy na siatce, nie jesteś w stanie wygenerować odpowiedniej mocy – dlaczego nie lepiej wykorzystać swojej energii inaczej?

Tak, właśnie tak. Jeśli Marcin lub Daniel w kolejnej walce trafią na rywali o podobnej charakterystyce do dwóch poprzednich – czyli adeptów podsiatkowych przytulanek, którzy mają do tego predyspozycje fizyczne – nie miałbym nic przeciwko, aby obejrzeć ich reagujących na takie sytuacje podobnie jak Edson Barboza – a nie jak swego czasu Junior dos Santos. Żadnego klinczu!

Oczywiście, idealna byłaby ciągła praca po łuku w sytuacjach, gdy szarżuje na ciebie 120-kilogramowy potwór, bo wtedy likwidowałbyś przyczynę choroby, a nie jej objawy, ale… nie sposób mieć wszystko. Jest i tak lepiej, bo Daniel teraz potrafi znajdować w ciasnym klinczu miejsce na krótkie uderzenia czy kolana. Tylko czy aby rzeczywiście jest to najlepszy pomysł?

Nie powiem, żeby przy okazji tej walki nie przyszedł mi do głowy Daniel Cormier. Owszem, przyszedł – i to nie tylko dlatego, że groźnie łypał z łączników londyńskiego oktagonu. Zastanawiałem się, ileż to kilogramów ważył, gdy rywalizował w kategorii ciężkiej? Zanim jednak sprawdziłem, pojawiła się myśli kontrująca, nakazująca mi oszczędzić me wątłe zasoby czasowe – „Po cóż sprawdzać, skoro Daniel kiedyś w jednym z wywiadów wykluczył możliwość przejścia do kategorii półciężkiej”. No więc – nie sprawdziłem.

I żeby była jasność – fragmenty stójkowe w wykonaniu Daniela były naprawdę dobre. Ładne kombinacje, ataki na korpus, rzadkie jak na kategorię ciężką penetrujące ciosy z dołu, srogie lowkingi. Nawet obrona przed obaleniami wyglądała przecież dobrze! Jednak – uwaga, pozwolę sobie odkryć Amerykę! – MMA to nie tylko wymiany kickbokserskie i obrona przed obaleniami.

Manuwa idzie w boksy

Przechodząc do innych walk londyńskiej gali…

Tak, nie powiem, żeby nie drgnęła mi brew, gdy Jimi Manuwa rzucił wyzwanie Davidowi Haye’owi po tym, jak szybko uporał się z Corey’em Andersonem w walce wieczoru.

Oczywiście, rozumiem sytuację i okoliczności – 37 lat na karku, kasowa walka, popularny w MMA ostatnimi czasy boks, powrót Haye’a, dwóch Brytyjczyków. I tak dalej. Jasne. W ruch moją brew wprawiło jednak coś innego. Otóż, nie pamiętam, kiedy ostatnim razem Manuwa wyprowadził w oktagonie cios prosty… A – o ile pamiętam – w boksie takowe są całkiem popularne.

Rozróżniamy wiele rodzajów wyzwań. Grzeczne, kulturalne i pełne szacunku – jak to, które Doo Ho Choi rzucił onegdaj – jak się okazało, na swoją zgubę – Cubowi Swansonowi. Porywające i kultowe – jak to rzucone Conorowi McGregorowi przez Nate’a Diaza. Spotykamy też jednak wyzwania, nazwijmy je, głupkowate. Te natomiast dzielą się na dwie kategorie – skuteczne i nieskuteczne. Głupkowatym-skutecznym było na przykład to, jakie niedawno Artem Lobov rzucił wspomnianemu już tu Cubowi Swansonowi. Rosyjski Młot wyszedł z tego wszystkiego z twarzą, bo, faktycznie, będzie bitka.

Istnieją jednak także wyzwania głupkowate-nieskuteczne, które potwierdzają słuszność przysłowia, wedle którego mowa jest srebrem, a milczenie złotem. Takowym wsławił się swego czasu Phil Davis, rzucając rękawicę Andersonowi Silvie.

I jego śladami poszedł teraz Manuwa – choć z zupełnie innych powodów, rzecz jasna.

Stoik z Islandii

Nie do końca mimo wszystko sprawdziły się zapowiedzi Gunnara Nelsona, który przekonywał – oczywiście na tyle, na ile można czynić to z kamienną twarzą – przed walką z Alanem Joubanem, że on nie z tych, którzy za wszelką cenę muszą przenosić walkę do parteru. Owszem, początkiem końca amerykańskiego modela okazał się cios w stójce, ale w pierwszej rundzie kilka razy Islandczyk garnął się do nóg rywala jak szalony.

To jednak tylko drobnostka, bo w ogólnym rozrachunku Nelson zrobił, co miał zrobić – czyli udowodnił, że jego BJJ, potwierdzone wieloma walkami na chwyty w oktagonie i poza nim (poza tą z Demianem Maią, rzecz jasna), stoi o dwa poziomy wyżej niż mityczne BJJ Joubana. Sam fakt treningów pod batutą Eddiego Bravo naprawdę nic jeszcze nie musi znaczyć – i w przypadku Joubana nie znaczył.

Swoim zwyczajem Nelson nie rzucił po walce wyzwania żadnemu zawodnikowi – co w świecie krzykaczy ma swój urok, nie powiem – ale zrobił to krzykacz z jego otoczenia, czyli trener John Kavanagh.

Mogę się na to zgodzić.

Wesoły Diakiese, bohaterski Vera, precyzyjny Duffy

Jeśli pamiętacie, jeszcze przed debiutem Marca Diakiese w oktagonie UFC miałem o nim wysokie mniemanie – nie ja jeden oczywiście, nie ja jeden… Tym niemniej, gdy kilka tygodni temu gruchnęła wesoła nowina o tym, że jako pierwszy zawodnik w historii UFC zdecydował się na sesję rozbieraną w… jakimś, psia mać, propagandowym gejowskim magazynie, powiało chłodem. Oj, powiało chłodem. Delikatnie rzecz ujmując.

Teemu Packalen pada bez życia, Marc Diakiese pokazuje mu język, ruszając z natarciem, a sędzia Neil Hall za chwilę podejmie jedyną słuszna decyzję na przestrzeni ostatnich pięciu lat w klatce, ratując Fina przed dalszymi ciosami

Tak, tak, wiem, że co tam kto robi poza oktagonem – jego sprawa. I absolutnie się z tym zgadzam. Pomimo tego – uzbrojony w tę wiedzę niechcianą o rzeczonej sesji – mój entuzjazm względem tegoż zawodnika – który, nawiasem mówiąc, ma partnerkę i dzieci, co czyni jego decyzję jeszcze mniej zrozumiałą – osłabł. Jakby jednak na złość Diakiese swoim występem – demolce totalnej na Teemu Packalenie – przypomniał mi ponownie, że jednak jeśli patrzeć na niego tylko przez pryzmat oktagonowy, ma naprawdę dużo do zaoferowania.

Szkoda oczywiście Brada Picketta, który w ostatniej walce w karierze skończył na tarczy, ale z drugiej strony zwycięstwo i szczególnie 50-tysięczny bonus nie mogły trafić w bardziej potrzebujące ręce niż te Marlona Very, który zbiera pieniądze na leczenie swojej chorej na zespół Möbiusa córeczki. Jeśli ktoś chciałby dorzucić dwa grosze, tutaj znajdzie szczegóły wraz z możliwością wsparcia.

Joe Duffy, który w wyróżnionej walce karty wstępnej pewnie rozbił Rezę Madadiego, to prawdopodobnie najlepszy bokser w UFC od czasu… Jamesa Toney’a? Nie ukrywam, że jego możliwe – i bardzo realne, powiedzmy to sobie otwarcie – odejście z szeregów amerykańskiego giganta postrzegał będę w charakterze wielkie straty na jakości sportowej. Duffy to bowiem prawdziwy magik stójkowy, szczególnie pięściarski.

Szczerze liczę na to, że niepewna przyszłość Conora McGregora, który od dawna zapowiada, że wiecznie walczyć nie zamierza, a teraz sposobi się do walki bokserskiej z Floydem Mayweatherem Juniorem, stanowić będzie argument na rzecz zaproponowania Duffy’emu nowego, atrakcyjnego kontraktu, aby kiedyś stał się twarzą irlandzkiego MMA.

Z drugiej natomiast strony – nie wiemy, jakiej gaży domaga się Irlandczyk. Niewykluczone bowiem, że dla speców od analityki w UFC jego żądania są zupełnie niewspółmierne do korzyści, jakie przynosi organizacji.

Jeśli jednak odejdzie – liczę, że zakotwiczy w ACB.

*****

UFC Fight Night 107 – wyniki i relacja

Powiązane artykuły

Dodaj komentarz

Back to top button