Popek w KSW – gdy sport ginie w mrokach biznesu
Zakontraktowanie Pawła Raka, lepiej znanego jako Popek, przez KSW wywołało wiele komentarzy, wśród których nie brakuje tych pozytywnych.
„Ale KSW to biznes i angaż Popka im się opłaci” – tak brzmi frazes powtarzany raz za razem przez wszystkich tych, którzy może z mniejszym lub większym grymasem obrzydzenia na twarzy – a czasami i bez niego – ale jednak akceptują motywy stojące za decyzją o ściągnięciu tegoż jegomościa do białej klatki największej polskiej organizacji.
Nie planowałem poruszać tematu najnowszego nabytku Macieja Kawulskiego i Martina Lewandowskiego na łamach Lowkinga, bo i już od dawien dawna patrzę na KSW z dystansem, unosząc jedynie brew, gdy zaskakują pozytywnie i marszcząc ją jedynie na chwilę, gdy głupkują, by w następnej sekundzie o jednym i drugim już zapomnieć, ale odrobinę – tylko odrobinę! – dziwi mnie narracja, wedle której dobry pieniądz uzasadnia każde niemal działanie tej czy innej organizacji.
Wracając do przytoczonej na początku spiżowej sentencji, która ma kneblować usta krytykom głupawek serwowanych nam cyklicznie przez polskiego giganta, spróbujmy odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego ktoś może patrzeć przychylnym okiem sytuację, w której KSW czy jakakolwiek inna organizacja decyduje się splunąć na sport w poszukiwaniu srebrników? Otóż, na to pytanie jest kilka możliwych odpowiedzi.
Po pierwsze – osoby, które uzasadniają angaż Popka aspektami finansowymi, mogą mieć nadzieje – być może naprawdę szczere, tego nie wykluczam – że dodatkowe pieniądze, jakie Martin Lewandowski i Maciej Kawulski zainkasują z tego niecnego procederu, zainwestują w rozwój sportowy swojej organizacji, że może spróbują odrobinę przesunąć akcenty z rozrywkowych na sportowe. Oczywiście, część srebrników przeznaczą na swoje własne cele – co jest ich świętym i niezbywalnym prawem – ale wezmą też jakąś garść i spróbują, powiedzmy, zrobić więcej niż cztery gale w roku. Może spróbują ściągnąć jakieś mocne nazwiska, może rozbudują jakieś dywizje, może płace zawodników się zwiększą, może nie trzeba będzie brać publicznych pieniędzy z budżetów miast przy organizacji gal? Jest wiele sposobów, aby dodatkowe środki wykorzystać na ubogacenie sportowe.
Po drugie – część osób, które nie mają nic przeciwko ściągnięciu Popka, po prostu liczy na to, że i im coś skapnie. Jeśli pieniądz rzeczywiście ścielił będzie się gęsto, to jest szansa, że coś trafi się też niezależnym dziennikarzom i innej maści reprezentantom tak zwanego „środowiska”. W takiej czy innej postaci – apanaży, klików czy choćby poklepania po plecach.
Wreszcie po trzecie – trudno oskarżać ludzi, którzy prowadzą własny biznes – Kawulskiego i Lewandowskiego – o to, że po prostu chcą w ten czy inny sposób zarobić. W końcu po to zajmują się tym całym majdanem od wielu lat. To zdrowy cel prowadzenia każdej firmy. Wolnościowcy rozumieją to doskonale. Ktoś dobrze zarabia? Świetnie, dobra jego, o to chodzi! A nuż kiedyś spienięży te lata pracy.
Skoro już natomiast trzecią grupę pozwoliłem sobie określić mianem wolnościowców, to ażeby zachować jakiś porządek, wypadałoby nazwać też przedstawicieli dwóch pozostałych. Przyjmijmy zatem na potrzeby dyskusji, że tych z grupy pierwszej („pieniądze z Popka pójdą na rozwój sportowy”) określimy mianem frajerów, a tych z drugiej („też mi coś skapnie”) mianem sprzedawczyków.
Oczywiście podział, który zaproponowałem, jest umowny, bo nie brakuje zapewne i gagatków, którzy w pewnej części spełniają warunki przynależności do każdej z tychże grup. Niezależny dziennikarz, który z jednej strony naprawdę wierzy, że pieniądze pójdą na rozwój sportowy organizacji, z drugiej – ma jednak nadzieję, że i jemu jakiś łup w podziale przypadnie (w końcu też reprezentuje wartości sportowe!), a i z trzeciej rozumie doskonale, że to biznes, więc winszuje sprytu duetowi biznesmenów? Tacy też na pewno są. I wielu innych.
Ale po tych teoretycznych rozważaniach powiem Wam, jak patrzę na to ja. Otóż, jak wspomniałem, przede wszystkim – z dystansem. Były moment wiele lat temu, gdy niektóre decyzje KSW wściekały mnie i irytowały, inne radowały. Człowiek był bardziej zaangażowany, przeważały w nim charakterystyczne dla pierwszej grupy cechy frajerskie, wydawało mu się, że może jednak z czasem twórcy polskiego MMA poświęcą odrobinę srebrników na to, by zorganizować tych 6-8 gal rocznie, aby w ogóle rywalizacje w poszczególnych dywizjach miały jakiś sens, jakieś powiązanie przyczynowo-skutkowe. Że może nastanie taki moment, że obłowią się na tyle mocno, by stwierdzić: „A chuj, dodamy do tego KSW jeszcze więcej sportu, będziemy robić 8 gal rocznie, bo pół miliona w tę czy w tę stronę nie robi nam różnicy”. I kto wie, może taki moment nastanie, nie wykluczam. I tego im życzę. Ale – nie zanosi się. A skoro się nie zanosi, to i oczekiwania maleją. A za nimi zaangażowanie.
Kluczowe jednak jest coś innego. I tu pozwólcie, że powtórzę to, o czym kiedyś pisałem w jednym z komentarzy na temat kasowych aspiracji Tyrona Woodley’a, który gotowy był poświęcić wartości sportowe na rzecz napełnienia kabzy walką z Nickiem Diazem. Otóż, nie pokochałem MMA dlatego, że radość sprawia mi obserwowanie jak Woodley’e, White’y, Kawulskie i Lewandowskie tego świata dopisują kolejne zera do swojego rachunku. Cieszę się, gdy przy okazji ten czy tamten, Woodley czy Kawulski, zarobią swoje – oby jak najwięcej, bo każdy ma rodziny do wykarmienia, aspiracje, cele i marzenia do zrealizowania – ale w ogólnym rozrachunku zasobność ich portfeli interesuje mnie tylko odrobinę bardziej niż zeszłoroczny śnieg w Himalajach.
Pokochałem MMA ze względu na elementy sportowe i chcę oglądania rywalizacji zawodników prezentujących najwyższy poziom. Mierzi mnie, jeśli ten czy tamten mi to uniemożliwia. Rozumiem jego motywy, bo są one ekonomicznie uzasadnione, ale summa summarum to, czego chce on, nie jest zbieżne z tym, czego chcę ja.
W przypadku KSW akurat, powtarzam, decyzje o zatrudnianiu dziwolągów nie powodują wypieków na mojej twarzy – bo nie mam względem tej organizacji wygórowanych oczekiwań sportowych. Mają oczywiście w swoich szeregach zawodników, którzy mogliby zajść bardzo daleko nawet i w UFC – chociażby Mateusz Gamrot, który rozpoczął niestety etap kiszenia się w Konfrontacji – i po prostu fighterów, którzy wkładają całe serce w to, co robią – i robią to dobrze. KSW jest jednak dowodem na to, że nawet mając doskonałych zawodników, nadal można mieć poważne problemy z wartościami sportowymi – a to z powodu okolicznościowej liczby gal (wiadomo – więcej się nie opłaca), problemów ze ściąganiem mocnych rywali czy wreszcie zestawieniami walk dziwolągów.
I zanim jeden z drugim wyskoczy mi tutaj z przykładami CM Punka czy innego Mike’a Jacksona, chciałbym, żebyśmy raz na zawsze skończyli z porównywaniem KSW do UFC. Kluczowy powód to skala. Nie można porównywać organizacji robiącej cztery gale rocznie z organizacją, która robi ich pięćdziesiąt, a potem jednej wypominać Popka, drugiej Punka. Rzecz bowiem w proporcjach – jeden Punk przypada na ponad 500 walk w roku, podczas gdy jeden Popek na niecałe 40. Jeśli ktokolwiek chce porównywać te dwie organizacje, znaczy, że po prostu chce upokorzyć polską. A to nieładnie.
Wracając zaś do tematu – dla pasjonatów sportu, fanów, którzy ponad wszystko cenią sobie aspekty sportowe, wręcz szkodliwe jest, jeśli podchodzą ze zrozumieniem do niemal każdej decyzji promotorów, wychodząc z założenia, że „przecież chodzi o pieniądze, więc czemuż się dziwić”. Uważam, że powinniśmy głośno wyrażać swoje niezadowolenie, jeśli uważamy, że wartości sportowe giną w mrokach pogoni za pieniędzmi.
Jeśli bowiem uznalibyśmy, że wyniki finansowe uzasadniają każde działanie (w ramach przyjętych norm, rzecz jasna), nie mielibyśmy żadnych podstaw do krytyki – a to dlatego, że w zasadzie każda decyzja promotora ukierunkowana jest na zarobek i z reguły jest też solidnie przemyślana.
Naturalnie promotorzy nie zawsze do nas kierują swój produkt albo jego część – i tak jest przecież w przypadku Popka w KSW. Motłoch – a może po prostu zwyczajni ludzie, których sport nieszczególnie interesuje? – będzie się bowiem cieszył, gdy wytatuowany wielki gość z czarnymi ślepiami i szramami na policzkach pójdzie w bitkę z innym dziwolągiem, a i przecież ten i tamten purysta ukradkiem zerknie, co tam się wyprawia w tej klatce choćby po to, żeby mieć potem co krytykować, ale mimo wszystko nieliczna grupa fanów przedkładających wartości sportowe ponad wszelkie inne nie powinna zostać bierna. W porównaniu z tą pierwszą, liczną, która chce krwi i lansu, ta pro-sportowa jest marginalna i niewiele znacząca, bo nie ona wypełnia hale. Rywalizuje jednak o względy promotorów i pomimo tego, że w starciu z pieniędzmi motłochu skazana jest na porażkę, może starać się minimalizować jej rozmiary. Choćby właśnie poprzez krytykę.
Komentarze: 1