UFC

Anderson Silva – czas odkupienia

Anderson Silva zmierzy się z mistrzem kategorii półciężkiej Danielem Cormierem na gali UFC 200 – i walka ta może okazać się jedną z najważniejszych, jeśli nie najważniejszą, w jego sportowej karierze.

Niemal dokładnie trzy lata temu – 6 lipca 2013 roku – na gali UFC 162 Anderson Silva wchodził do oktagonu jako największy z wielkich. Nietykalny. Niepokonany od siedmiu lat dominator kategorii średniej, który dzierżył – i po dziś dzień dzierży – rekord obron pasa mistrzowskiego.

Jak się okazało, dzień ten był początkiem końca brazylijskiej legendy. Zamieniając oktagon w scenę komediową sortu co najwyżej średniego, ówczesny mistrz został ubity przez Chrisa Weidmana.

fot. (Getty Images) UFC

Cały świat zapłakał – połowa ze smutku, druga połowa ze śmiechu.

To był jednak dopiero początek dramatów Silvy, które obdarły go z magicznej aury, ukazując go w roli zwykłego śmiertelnika.

Kilka miesięcy później znów stanął naprzeciwko Weidmana i znów skończył na tarczy. A konkretnie – na noszach, wyniesiony przez medyków ze złamanym piszczelem.

Wieszczono mu koniec sportowej kariery. Sam też wieściłem.

A jednak Silva powrócił. Nie chciał rozstawać się w ten sposób ze sportem. Pokazał ogromną determinację, uparł się, katował na rehabilitacji i powrócił.

Jak się jednak okazało, tylko po to, by jeszcze bardziej rozmienić na drobne swoją legendę.

Po walce z Nickiem Diazem na gali UFC 183 na początku 2015 roku, którą wygrał przez decyzję, wykryto bowiem w jego organizmie środki dopingujące.

Co gorsza, Brazylijczyk wystawił się na pośmiewisko, wymyślając niestworzone historie przed Komisją Sportową w Nevadzie, które miały wyjaśnić jego wpadkę dopingową. „Niebieskie fiolki z płynem na potencję od znajomego z Tajlandii” – pamiętacie?

Człowiek nie wiedział, czy się śmiać, czy płakać. Największy z wielkich, Bóg MMA, nieuchwytny magik. Siedzi i ze śmiertelnie poważną miną opowiada dyrdymały, coraz bardziej grzęznąc w bagnie absurdu.

silva_nevada

A może w głowie myślał sobie: „Kurwa, co ja gadam”. Kto wie.

Wszystkie dotychczasowe dokonania Brazylijczyka stanęły pod znakiem zapytania. Koledzy po fachu zaczęli snuć domysły: „Brał teraz, skąd wiadomo, że nie brał też wcześniej?”.

Pająk stał się obiektem kpin. Z lewa i z prawa.

Ale znów nie dał za wygraną. Znów postanowił, że w ten sposób ze sportem się nie pożegna.

Po roku, gdy jego zawieszenie dobiegło końca, powrócił tam, gdzie zaczynała się jego wielka kariera – do Londynu. Już nie na numerowanej gali PPV, ale na UFC Fight Night 84 transmitowanej w aplikacji UFC Fight Pass. Może UFC chciało w ten sposób rozpędzić swoją flagową aplikację? A może po prostu Silva upadł już tak nisko, że nie do końca nadawał się na galę PPV?

I znów rozczarował. Wybrał teatralne popisy i festiwal bierności przeplatany krótkimi fragmentami ataków, co ostatecznie przypłacił kolejną porażką. Z Michaelem Bispingiem – obecnym mistrzem, który wówczas jednak uchodził za zawodnika, któremu daleko było do statusu mistrzowskiego.

anderson_silva5

Jego marzeń o powrocie na szczyt – a o takowych mówił przed walką z Hrabią – nikt nie traktował już poważnie. Nie przegrywa się z Michaelem Bispingiem, by potem myśleć o pasach.

Została mu rola starej brazylijskiej legendy gdzieś na dole karty głównej gali UFC 198. Wyszykowano mu powracającego po porażce, wiecznie niespełnionego Uriaha Halla.

Jednak nieszczęścia nie opuszczały Silvy. Na kilka dni przed galą przypałętały mu się problemy z woreczkiem żółciowym i zmuszony był wycofać się z walki. Poszedł pod nóż.

Wydawało się, że zostały mu już tylko jakieś sentymentalne walki z podupadłymi brazylijskimi legendami. Vitor Belfort? Tak na zakończenie kariery. Żeby odejść w blasku zwycięstwa. Chociaż tyle.

I już gdy wydawało się, że Brazylijczyk nigdy się nie pozbiera, nie wymaże z pamięci fanów kilku ostatnich lat, które były dla niego pasmem katastrof i upokorzeń, karta się odwróciła. Wróć! Jeszcze się nie odwróciła, ale Brazylijczyk ma ją przynajmniej w swoich rękach. Wszystko za sprawą jego serdecznego przyjaciela Jona Jonesa, który postanowił pozbawić Danę White’a jeszcze kilku lat życia, oblewając kontrolę antydopingową przed walką wieczoru największej gali w historii organizacji – UFC 200. Daniel Cormier pozostał bez rywala.

Ale oto jest, pojawił się syn marnotrawny, ciężko wysmagany przez los w ostatnich latach. Nie traktowany poważnie. Teraz jednak ma swoją szansę na odkupienie. Wielką – a zarazem niewielką – ale ma!

Anderson Silva zastąpił Jona Jonesa i pójdzie w oktagonowy balet z mistrzem kategorii półciężkiej Danielem Cormierem. Tym samym, który od wielu miesięcy przygotowywał się do największej walki swojego życia. Którego forma powinna być szczytowa. Tym samym, który w pokonanym polu zostawił innych gigantów w wadze do 205 funtów, Anthony’ego Johnsona i Alexandra Gustafssona. Który będzie od Silvy cięższy o dobre kilka – jeśli nie kilkanaście! – kilogramów.

Świat nie daje szans Brazylijczykowi. Jest największym underdogiem gali UFC 200. Jak przekonuje – bardzo skądinąd mądrze – nie ma za sobą żadnego obozu przygotowawczego, ani nawet żadnych solidnych treningów, bo walkę wziął na dwa dni przed galą. Wchodzi z ulicy. Ot, akurat zmierzał do Las Vegas na ceremonię Hall of Fame – a że trafiła się okazja? Oto jest!

Pojedynek odbędzie się na dystansie trzech rund, a na jego szali nie położono pasa mistrzowskiego. Ale czy ma to jakiekolwiek znaczenie? Silva staje przed szansą uczynienia z Cormiera bardziej papierowego mistrza, niż był nim kiedykolwiek wcześniej.

Pająk nie zmieni przeszłości. Co nawywijał, będzie się za nim ciągnęło do końca jego sportowych dni. Kto jednak – poza największymi nienawistnikami i kronikarzami – będzie pamiętał o tych wszystkich występkach, jeśli gremialnie skreślany, biorąc walkę z ulicy, ubije mistrza kategorii półciężkiej na największej gali w historii?

To jego czas odkupienia. Najważniejsza walka w karierze. O pamięć.

Powiązane artykuły

Dodaj komentarz

Back to top button