UFC porzuca cyrk, idzie w stronę sportu
Organizacja UFC wzięła sobie do serca ostatnią krytykę ze strony fanów za ostatnio zestawione pojedynki, tym razem idąc po „sportowej bandzie”.
Dana White i matchmaker UFC Joe Silva poczuli się urażeni pojawiającymi się jak grzyby po rzęsistym deszczu komentarzami w polskim światku MMA, jakoby ostatnie zestawienia, jakie funduje nam amerykański gigant, były gorsze od tych serwowanych przez rodzime KSW. Jeden nadwiślański ekspert większy przez drugiego nadwiślańskiego eksperta mniejszego przekonują od kilku tygodni, że UFC cofa się wstecz, przejmując najgorsze cechy matchmakerskie KSW z czasów, gdy sportowo nastawiony Wojsław Rysiewski był jeszcze tylko współpracującym z organizacją niezależnym dziennikarzem a nie jej pracownikiem. Dzisiaj bowiem, powiadają eksperci, walki, jakie zestawia KSW, biją pod względem logicznym/sportowym/drabinkowym to, co do zaoferowania mają Joe Silva i Sean Shelby.
Nie zrozumcie mnie źle. Rysiewski – czy ktokolwiek inny, kto przykłada do tego łapę – rzeczywiście mocno poprawił sportową jakość zestawień fundowanych nam przez największą polską organizację. Jednak przyjmując, że KSW robi cztery gale w roku, każdą z dziesięcioma walkami, i zakładając, mimo wszystko optymistycznie, że 80% zestawień ma sportowy sens, daje nam to całe 32 logiczne walki rocznie – czyli tyle, ile Shelby z Silvą robią miesięcznie.
KSW to cykl czterech imprez rocznie, bardzo luźno ze sobą powiązanych. Porównywanie tego z UFC jest zupełnie bezcelowe i nieracjonalne z uwagi na brak wspólnej płaszczyzny. Nie wspomnę już o tym, że krytyka, jaka spadła na Amerykanów za pierwsze zestawienie Conora McGregora z Natem Diazem, Jona Jonesa z Ovincem St. Preuxem czy nawet Khabiba Nurmagomedova z Darrellem Horcherem, jest albo zupełnie bezpodstawna, wynikająca z niewiedzy i niechęci do krótkiej choćby analizy sytuacji, albo mocno przesadzona.
Tak czy inaczej jednak, gigant usłyszał utyskiwania polskich fanów i ekspertów, pokazując drugie oblicze. Chcieliście sportowych zestawień a nie marketingowych? No to macie! Rafael dos Anjos vs. Eddie Alvarez! Mało? Robbie Lawler vs. Tyron Woodley!
Chyba nikt nie zaprzeczy, że jeśli spojrzymy wyłącznie na wyniki tych dwóch świeżo ogłoszonych/zapowiedzianych pretendentów, to bronią się one doskonale!
W końcu Alvarez zawitał do UFC jako duże nazwisko, mistrz Bellatora. Przegrał co prawda w debiucie z Donaldem Cerrone, ale Kowboj wypadł już z jakichkolwiek rozważań o pasie mistrzowskim kategorii lekkiej. Z której natomiast by strony nie spojrzeć, to Alvarez w kolejnych dwóch potyczkach pokonał dwa piekielnie mocne nazwiska – byłego pretendenta Gilberta Melendeza oraz byłego mistrza Anthony’ego Pettisa. W tamtym czasie były to bodaj dwaj najmocniejsi rankingowo rywale, z jakim można było go zestawić. Wygrał? Wygrał. A styl, w jakim tego dokonał? Nie żartujmy! Przecież jeśli chcemy przełożenia wajchy z aspektów medialnych na sportowe, to styl ma absolutnie trzeciorzędne znaczenie. I tak, jak widać, podeszło do sprawy UFC.
Khabib Nurmagomedov w lipcu walczył nie będzie z uwagi na ramadan, Tony Ferguson musi zostać przykładnie ukarany za swoje treningowe szaleństwa, które doprowadziły do kontuzji wykluczającej go z walki z Dagestańczykiem.
A skoro dos Anjos chciał koniecznie walczyć w lipcu – niekoniecznie na gali FightPassowej, ale nie można mieć wszystkiego – to Alvarez był jedyną logiczną opcją.
Identycznie w sytuacji z Tyronem Woodley’em. Że marudzi? Że nie walczy? Że rozchorowanego Kelvina Gasteluma pokonał niejednogłośną decyzją po wyjątkowo marnej walce? Ale wygrał cztery z ostatnich pięciu pojedynków, ustępując jedynie Rory’emu MacDonaldowi, co teraz i tak nie ma większego znaczenia, bo Kanadyjczyk swoją szansę już miał i musi wrócić na koniec kolejki. Woodley miał się przecież bić w eliminatorze do pasa mistrzowskiego kategorii półśredniej z Johnym Hendricksem – a że Bigg Rigg znów się utuczył i rozchorował? Brak w tym winy Woodley’a.
Nie sądzicie chyba, że rewanż Lawlera z Carlosem Conditem, którego Woodley przecież pokonał wcześniej, miałby większy sens? Tylko dlatego, że dali wyrównaną wojnę? Jakież ma to znaczenie, jeśli najwyższą wagę przywiążemy do aspektów sportowych, czyli wyników?
Kto inny miałby dostać teraz walkę z mistrzem? Stephen Thompson już zestawiony z Rorym MacDonaldem, Demian Maia z Mattem Brownem. Przecież (jeszcze) nie Neil Magny!
Zestawienie tych dwóch pojedynków mistrzowskich w wagach lekkiej i półśredniej to odtrutka, jaką UFC zaaplikowało nam za szaleństwa z rewanżem Conora McGregora z Natem Diazem na gali UFC 200 i wszystkimi tego zestawienia konsekwencjami oraz szastanie tymczasowymi pasami mistrzowskimi na lewo i prawo.
Te dwie świeżo ogłoszone walki to jednak także przestroga dla fanów i ekspertów – nie narzekajcie na medialne pojedynki, bo jeszcze za nimi zatęsknicie.
Komentarze: 1