Lew i Gazela
Sam sobie zgotował ten los przez nieumiarkowanie w gadulstwie i złe oszacowanie ryzyka – Conor McGregor.
Jestem lwem. Twoi mali przyjaciele-gazele będą w sobotę patrzeć przez klatkę na twoje rozrywane zwłoki. Będą w stanie powiedzieć tylko: „Nigdy więcej nie przekroczymy tej rzeki!”.
https://www.youtube.com/watch?v=0P3p8PESW18
Kilka dni później porozbijany, wyczerpany, mentalnie złamany Lew w akcie desperacji chwyta się ostatniej deski ratunku – zmienia się w wykpiwanego przez siebie wcześniej spanikowanego zapaśnika i rusza po obalenie. To jego ostatnia deska ratunku. Brzytwa tonącego. Historycznie słabe defensywne zapasy Gazeli dają jednak radę, a potem w ruch idzie jej „przereklamowane” jiu-jtsu.
Nate Diaz mógł urwać rękę, miał ją wybraną. Mógł ubić Conora McGregora ciosami z góry. Mógł zrobić setki innych rzeczy, jakie zrobiłby bez najmniejszego problemu w środku nocy, wybudzony z głębokiego snu. Na śpiocha. W taki sposób, w jaki bawił się tamtej nocy w parterze z McGregorem, na co dzień bawi się z Kronem Gracie, bratem Nickiem i innymi czarnymi pasami od Cesara Gracie. Ale nie uczynił tego. Najprawdopodobniej po prostu zachował się tak, jak zwykł zawsze zachowywać się w sytuacjach takich jak tamta – bez względu na to, kto tamtej nocy desparacko wiłby się pod nim, szukając ratunku, skończyłby to w ten sam sposób.
Ale dlaczego nie przyjąć, że w momencie, gdy mógł z Irlandczykiem zrobić, co mu się podobało, przez głowę lotem błyskawicy przemknęła mu myśl: „lew”? Tak. Myślę, że tak właśnie było. Stocktończyk mógł poskręcać Irlandczyka na setki sposobów, albo go ubić, ale w tym właśnie momencie przypomniał sobie McGregorową historię o lwie i gazeli, więc… gdy miał go już rozciągniętego jak placek na deskach, trzepnął go jeszcze tylko jeden ostatni raz, żeby poprawić uchwyt, a następnie zmusił ofiarę do klepania. Oczywiście, nieprzypadkowo była to akurat technika Mata Leão, prawda?
Takie założenie nie będzie chyba krzywdzące dla Conora McGregora, jeśli przypomnimy sobie jego fantazje przed walką. Prawda? Wszystkie te „błyskotliwe” – jak określiliby je z pewnością fani dublińskiego sposobu budowania walki – uwagi pod adresem stocktończyka, jakich ten nasłuchał się bez liku przed pojedynkiem w rozlicznych wywiadach czy podczas obu konferencji prasowych. A to, że jest grubasem, a to, że jest tępym głupkiem, a to, że jest biedakiem, a to, że dorabia nauczaniem dzieci brazylijskiego jiu-jitsu w niedzielne poranki, a to, że ubiera się jak menel, a to, że łączą go jakieś specjalne relacje z bratem Nickiem.
Oczywiście, bardzo to trywializuję, bo przecież Irlandczyk obudował gówno płynące z jego ust w błyszczące, powabne dla „nowoczesnej” widowni, lśniące opakowanie. W jedyną, niepowtarzalną całość poskładał epitety, metafory i porównania, zacnie modulował głosem, kładąc nacisk na słowa, które chciał podkreślić. Najwyższego sortu gówno w kolorowym papierku, chciałoby się rzec.
Może i jestem starym, zdziadziałym fanem „retoryki” Fedora Emelianenki, może nie nadążam za biznesową nowomową. Ale rozwijam się! Naprawdę. Działają na mnie takie gadki. Nie pozostaję na nie obojętny, chcę obejrzeć, jak jeden wygrywa, drugi przegrywa. McGregor osiąga więc swój cel, doprowadzając do tego, że – jak miliony innych – nie jestem obojętny, wykładam srebrniki, żeby obejrzeć jego walki!
Oczywiście, ma on w głębokim poważaniu, że jakiemuś nie rozumiejącemu biznesu, nie rozumiejącemu, że tak naprawdę to tylko aktorska gra obliczona na wzbudzenie zainteresowania, wywołanie emocji, wyciągnięcie grosza z kieszeni fanów, nie rozumiejącemu, że przecież to tylko słowa, a tak naprawdę irlandzki gwiazdor szanuje każdego zawodnika; otóż, McGregor ma to gdzieś, że komuś takiemu nie przypadają do gustu jego mentalne działania wojenne, pod którym to sformułowaniem kryją się poetycko opisane – tak, tak, to też gra, a masa tekstów Irlandczyka jest przygotowywana wcześniej – ale prymitywne i zwyczajnie obraźliwe w treści uwagi na temat wyglądu, rodziny czy zasobności portfela jego oponentów.
Nie mam nic przeciwko dobremu trash-talkowi, w którym jednak pewna granica – której położenie zależy od indywidualnych preferencji, przyznaję – nie jest przekraczana. Tak, tak, wiem: „Chłopie, nie spinaj się, to tylko gra”, „Dzięki temu Conor zarabia gruby hajs, a cały sport idzie do przodu”, „Przecież okazuje im szacunek po walce”, „To tylko biznes”, „Dzięki temu Conor jest tam, gdzie jest”, „Przecież nie mówi, że ich matki to kurwy”, „To tylko jego medialny wizerunek, a naprawdę jest normalnym gościem”, „Dzięki niemu inni też zarabiają kokosy”, „Dzięki niemu miałeś rekordowe statystyki odwiedzin portalu”. Tak, tak. Wiem. Domyślam się.
A jednak – rozumiejąc to wszystko doskonale, jak lubię sobie powtarzać – zniesmacza mnie wiele przytyków, jakie w stosunku do swoich rywali kieruje McGregor. Rozwój MMA, przepompowanie do kieszeni zawodników większej ilości pieniędzy to zacne cele, każdy się zgodzi. Niewystarczająco jednak zacne, aby uświęcały wszystkie stosowane przez Irlandczyka zabiegi temu jakoby służące.
McGregor jest inteligentnym człowiekiem. A przynajmniej na to wskazuje jego medialny wizerunek. Doskonale wie, że igrał z ogniem, że zrównując się z bogami, zawiesił sobie poprzeczkę bardzo wysoko, rozsiadł się na szczycie, na jaki w MMA nie wdrapał się w swojej promocyjnej grze nikt inny. Zdawał sobie sprawę, że w razie porażki konsekwencje gadatliwości, jaką raczy przed walką cały świat, wykorzystując wszelkie dostępne środki, by upokorzyć rywala (oczywiście – na niby, to tylko gra), obrócą się przeciwko niemu.
Gdy kreacja poddana jest brutalnej weryfikacji, trup ściele się gęsto. I tak stało się z Conorem McGregorem. Każde jego słowo sprzed walki z Diazem można teraz wywlec i wykorzystać przeciwko niemu.
https://twitter.com/GrabakaHitman/status/706565886531018754
Gdyby nie przekraczał granicy absurdu w swoich tezach, gdyby nie wykorzystywał najniższego sortu argumentów do smagania rywali ciętym w formie acz prymitywnym w treści językiem, być może nie zarobiłby tylu pieniędzy, a w jego garażu stałoby mniej aut. Możliwe. Bardzo prawdopodobne. Cieszyłby się jednak większym szacunkiem. Tak wielu zawodników, tak wielu fanów nie świętowałoby jego porażki.
Że McGregor bez mrugnięcia okiem przehandluje romantyczny „szacunek świata” za dodatkowe miliony? Że za „szacunek świata” nie wykarmi rodziny czy tam nie kupi trzeciego Ferrari. Że bez forsy wszystko idzie jak kurwie w deszcz? Tak, wiem.
Doceniam kunszt oktagonowy McGregora, nie zrozumcie mnie źle. Pomimo tego, że wcześniej wielokrotnie przyglądałem się bardzo szczegółowo jego umiejętnościom, to gdy oglądałem sobotnią walkę z Diazem, nie raz, nie dwa, nie pięć kląłem pod nosem, unosząc wysoko brew w zachwycie nad maestrą tego gadatliwego skurwiela. Naprawdę. Niektóre z jego kontr, sposób, w jaki wplatał ciosy podbródkowe, w jaki bawił się balansem w defensywie i ofensywie, to była maestria najwyższego sortu. Doskonałe umiejętności były jednym z filarów jego gadatliwości. Pewności siebie. Jakoś je uzasadniały. Zmuszały krytyków do trzymania gęby na kłódkę, bo „może i gada, ale potwierdza!”. Ale nie o tym jest ten tekst.
Nie jest też o jego doskonale marketingowo skrojonych wypowiedziach po walce, idealnie nadających się na nagłówki największych branżowych portali. „Przyjmuję porażkę jak mistrz”. „Nie tłumaczę się”. „Nie robię wymówek”. „Nie uciekam przed porażką”. „Przyjmuję przegraną na klatę”. Media ochoczo podchwyciły, budując legendę mistrza, który przeszedł dwie kategorie wyżej, który przyjmuje porażkę z godnością. Reszcie natomiast Irlandczyk wyjaśnił prawdziwe przyczyny porażki – którymi były: różnica w wadze, zły plan na walkę, za mało ciosów na korpus, odporność szczęki Diaza, zasięg rywala, złe rozłożenie energii. Ani razu nie oddał Diazowi, co jego. Ot, drobne poprawki i wynik byłby inny! Oczywiście – nie byłby, ale to temat na osobną dyskusję.
Tekst ten jest bowiem o tym, że pomimo tego, iż nie posiadałem się z radości, gdy Lew zapoznawał się z „Zabójcą lwa”, czując wówczas dziką niemalże satysfakcję, niebezpiecznie blisko zbliżając się w tych chwilach do nienawistników Irlandczyka, to jednak teraz, gdy kurz bitewny już opadł, a wszystko zostało powiedziane, wyśmiane, przeanalizowane, jest mi go po prosto żal. Tego odważnego, brawurowego wręcz Irlandczyka, obok którego nie sposób przejść obojętnie. Jego mocarstwowe plany diabli wzięli, zamiast udziałów w ZUFFie teraz czeka go katorżnicze zbijanie wagi i powrót na dietę sałatkową, co, owszem, nadal piszę (jeszcze!) ze szczyptą satysfakcji, ale znacznie mniejszą niż ta, z jaką napisałbym to jeszcze kilkadziesiąt godzin temu. Za kilka kolejnych dni pewnie w ogóle bym tego nie napisał. Aż tak w to całe MMA się nie angażuję, by komukolwiek życzyć źle, nawet jeśli jego retoryka napawa mnie chwilami odrazą.
Tekst ten jest o czymś, co McGregor stracił na długi, długi czas, czymś, co stanowiło jeden z filarów jego sukcesów – magicznej aurze, którą zbudował wokół siebie. Która pozwalała mu szachować mentalnie oponentów. Skończyło się.
Teraz mają ostrą amunicję. Masę argumentów, którymi będą mogli posłużyć się, by spróbować nawiązać z nim medialną walkę, zanim pójdą z nim w tany w oktagonie.
Nie twierdzę, że nagle rywale Irlandczyka z kategorii piórkowej czy lekkiej – szanuję bowiem inteligencję Czytelników i swoją, o półśredniej nie wspominając – doszlusują do jego poziomu w szermierce słownej, jakakolwiek nie byłaby ona obelżywa w jego wykonaniu. Ale wyobrażacie sobie takiego chociażby Jose Aldo? Jak musiała wzrosnąć jego pewność siebie po tym, jak Nate Diaz rozprawił się z Conorem McGregorem? Zobaczył, że „da się”. A Rafael dos Anjos? Czy Irlandczyk będzie w stanie wyprowadzić go z równowagi, kpiąc z jego synów? Mój Boże! McGregor będzie teraz musiał wznieść się na zupełnie inny poziom gadulstwa, zaprzęgnąć do słownej ofensywy arsenał jeszcze cięższego kalibru, aby spróbować rozstroić emocjonalnie swoich przeciwników w takim stopniu, w jakim dokonywał tego wcześniej! Przecież teraz dos Anjos po prostu spojrzy na niego ze szczerym, jak sądzę, uśmiechem i wypowie dwa magiczne słowa: „Nate Diaz” albo „Cabo, Meksyk”, które zastąpią całą jego retoryką, a jednocześnie będą miały niespotykaną wcześniej siłę rażenia.
Nie znaczy to, że Notorious nie odbuduje swojej magii. Jest to możliwe. Porażka z „10-dniowym grubym Diazem prosto z plaży Cabo w Meksyku” nie zostanie mu zapomniana, ale spektakularnymi zwycięstwami może w dużym stopniu (całkowicie?) ją przysłonić. Zepchnąć na dalszy plan, na margines. Ot, wypadek przy pracy. Gorszy dzień. Irrelevant.
Zanim do tego jednak dojdzie – jeśli do tego dojdzie – irlandzki gwiazdor będzie musiał teraz dać dwa kroki w tył. Cofnąć się do poziomu nieosiągalnego dla wielu zawodników, który jednak pozostawił już dawno za sobą. Poziomu stanowiącego dla wielu marzenie, do którego nigdy nawet się nie zbliżą. Ale dla McGregora? To będzie prawdziwy test jego charakteru.
Niezbyt interesuje mnie, jak medialnie poradzi sobie z porażką, bo wiem, że da radę, zyska poklask. Już to zrobił. Porusza się w tym obszarze płynnie i z gracją, a pod pręgierzem ustawiają go tylko romantyczni maruderzy – tacy, jak ja – wyżej ceniący sobie ciemnogrodzkich rycerzy szczędzących obelg rywalom przed bitwą.
Jak jednak McGregor zdzierży powrót do statusu mistrza li tylko jednej dywizji, który zmuszony jest zajeżdżać się katorżniczym ścinaniem wagi tylko po to, aby zaszczycać swoją oktagonową obecnością nic nie znaczących nudziarzy? Oto jest pytanie.
Ktokolwiek bierze na siebie ryzyko bycia sędzią Prawdy i Wiedzy, staje się pośmiewiskiem bogów.
****
Zdjęcie: https://twitter.com/RiniMMA
Komentarze: 2