13 sekund później
„Wywrę na nim presję. Będę unikał jego ciosów. Będę jak duch”. To właśnie powiedział Conor McGregor na konferencji poprzedzającej największą galę roku 2015.
Presję wywierał już długo przed wydarzeniem, z każdą kolejną prowokacją coraz mocniej wchodząc do głowy – oczywiście gorliwie temu zaprzeczającemu – Jose Aldo. Zdolność do unikania ciosów została zaprezentowana w trakcie trwającej zaledwie trzynaście sekund konfrontacji. Elementem nadnaturalnym był z kolei nokaut, który po raz pierwszy w karierze pozbawił byłego już mistrza zmysłów.
Mimo przepychanek na forach internetowych chyba każdy zdawał sobie sprawę z tego, jak wielkie zagrożenie stanowi dla siebie ta dwójka. Nieważne, czy zarzucało się McGregorowi kiepskie zapasy i parter lub postawę sprzyjającą przyjmowaniu potężnych low kicków, a może Aldo stójkę nieprzygotowaną na eklektyzm i moc Conora – nawet najbardziej zażarci fani jednego lub drugiego mieli świadomość tego, że o wyniku może zadecydować zaledwie jeden cios lub jedno obalenie. Ostatecznie czynnikiem rozstrzygającym okazał się w mojej opinii fakt, że brazylijski dominator po raz pierwszy w życiu zawalczył w sposób tak emocjonalny.
Pamiętacie Jose Aldo z walki z Ricardo Lamasem, gdzie bezbłędnie rozczytał arsenał i timing rywala, by potem w każdej akcji dosłownie każdym ruchem karać jego akcje lub braki w defensywie? Czy przypominacie sobie, gdy w walce z Chan Sung Jungiem na skutek złamanej stopy bez najmniejszych nawet problemów z rewelacyjnego kickboksera przekształcił się w zapaśnika? Na czas walki z Conorem ten charakteryzujący się olbrzymią inteligencją w oktagonie zawodnik po prostu zniknął. Ustąpił miejsca komuś, kto z jednej strony walczył z nadmiernym spięciem, a z drugiej chcącym urwać głowę rywala pierwszą akcją. Nieważne jaką – byle była bolesna i karcąca za wszelkie zniewagi. Nie do końca wyszło.
Nietypowa jak na Aldo szarża – niepoprzedzona rozczytaniem rywala – zemściła się w najgorszy możliwy sposób. Zaatakowanie niekoniecznie sensowną kombinacją prawego i lewego sierpowego w sposób zadziwiająco jak na Brazylijczyka niedbały sposób musiało się tak skończyć – w chwili wyprowadzania ciosów stał na palcach, więc piekielnie mocno bijący Irlandczyk miał jeszcze bardziej ułatwione zadanie. Tak właśnie zakończyło się ponad półroczne czekanie – jednym dobrym kontrującym sierpem. Wina Aldo? Wirtuozeria McGregora? Oba te czynniki.
Widząc to skończenie, naszła mnie myśl dokładnie taka, jak przy porażkach Andersona Silvy – przysnąłem. Wydarzenia rozgrywające się na ekranie były zbyt zaskakujące, by mogło do nich dojść. Nie chodziło o sam fakt porażki, a raczej o jej styl – styl, który sprawiał, że niepokonany od lat mistrz wyglądał, jakby w klatce z rywalem znalazł się raczej przez przypadek. Zarówno tej porażce, jak i każdego innego, zdawałoby się niezniszczalnego wojownika, towarzyszyła też refleksja. Nie ma ludzi, którzy są nie do zatrzymania. Był Anderson Silva, był Renan Barao, była Ronda Rousey, przyszła pora na Jose Aldo. Decydując się na tak długą karierę, trzeba liczyć się z tym, że porażka w końcu nadejdzie. Nawet Jon Jones, mimo słabości swojej dywizji (zostawmy na chwilę dywagacje o przejściu wagę wyżej), jeżeli odpowiednio szybko nie przejdzie na emeryturę, to w końcu upadnie. Czy nie będzie mnie to szokować? Będzie tak samo jak upadek Jose Aldo.
Czy Jose Aldo dostanie rewanżowe starcie z najbardziej wyszczekanym mistrzem w historii UFC? Sądzę, że tak. Na irlandzkiej ziemi, przy aurze pewnej niepewności – „to był jedynie wypadek przy pracy!” – i dominujących mimo wszystko radosnych pokrzykiwań o „head clean off” ze strony wielbicieli Notoriousa. Czy Scarface ma narzędzia, aby odzyskać pas? To nie podlega wątpliwości. Czy je wykorzysta? Nie sądzę. Conor zbyt głęboko naruszył jego psychikę jeszcze przed pierwszym bojem, a w chwili obecnej ma po swojej stronie niebotyczną wręcz przewagę w tymże aspekcie – w pełni uświadomił Aldo, że zawsze znajdować się będzie zaledwie jedno dobre uderzenie od ponownego go upokorzenia.
Zawsze doceniałem kunszt jednego z najwszechstronniejszych zawodników w historii tego sportu. Może nie należał on do mojej ścisłej czołówki ulubionych reprezentantów UFC, ale w każdym praktycznie starciu byłem wprost zachwycony pokazywaną pieczołowitością, arsenałem technik czy zmysłem taktycznym. Same losy Jose od pewnego czasu mogły budzić coś na kształt irytacji – oto niepokonany w oktagonie WEC i UFC wojownik, który ze skrajnej biedy doszedł na szczyt dzięki ciężkiej pracy stał się dla organizacji Zuffy przeszkodą. Mało medialnym gościem z pasem, który może zepsuć projekt podpisany jako „Conor McGregor”. Brylujący przed kamerami i potwornie efektownie walczący Irlandczyk to wymarzona twarz dla UFC – teraz nie trzeba już obawiać się o to, co należy z nim zrobić po porażce. Po prostu anihilował kogoś, kto z marketingowego punktu widzenia był jedynie złowrogim cieniem. Aldo niech bije się na pobocznych kartach pokroju Fight Night – przeciętny John Smith nawet do końca nie wie, kim on jest, niezależnie od tego, że w samym UFC aż siedmiokrotnie zdecydowanie pokonał swoich czołowych przecież przeciwników. Po prostu mi go żal.
Conor McGregor ugruntował swój status nie tylko gwiazdy światowego formatu, ale przede wszystkim prawdziwej bestii. Kogoś, kto wkrótce może zostać pierwszym wykręcającym rekordy oglądalności – a może już został? – przedstawicielem niższych kategorii wagowych. Wiadomą rzeczą staje się to, że można twierdzić, że nie poradzi sobie z zapasami i kondycją Frankiego Edgara lub zostanie przemielony przez większych rywali w kategorii lekkiej, do której ochoczo się wybiera. Nawet jeżeli tak się stanie, to zapewnił już sobie bycie legendą. Stał się wszystkim, czym pragnął stać się chociażby Michael Bisping, ale był na to po prostu zbyt słaby – błyszczącym w kontaktach z dziennikarzami i fanami gwiazdorem, który nie ukrywa nawet, że ludzi takich jak Aldo masakruje (bo nie jedynie pokonuje) tylko dla dolarów. Nie wiem, jak potoczą się jego dalsze losy, ale triumf nad Brazylijczykiem zapewnił mu już miejsce w historii.
Czy wolno stwierdzić, że jego nokaut to jedynie efekt gierek psychologicznych, którymi to tłamsił już poprzednie swoje ofiary? Tak. Czy to odbiera mu w jakimkolwiek stopniu blask? Absolutnie nie. Psychika to kluczowy element dla każdego sportu, a umiejętność manipulowania nią u konkurencji to niesłychanie rzadki dar. Anderson Silva – choć nieco innymi metodami – działał na rywali w ten sam sposób. Dlatego też wpadali w jego grę. Conor McGregor jeszcze długo może czerpać profity z takiego podejścia, wnosząc do każdego starcia nie tylko kapitalny stójkowy arsenał, ale i sprowokowanie przeciwnika do pożądanego zachowania. To coś, co zasługuje na najwyższy szacunek.
Czy mimo wszystko chciałem zwycięstwa Aldo? Przyznaję, że tak. Czy panowanie Conora, choćby i tylko chwilowe, wnosi coś pozytywnego do świata MMA? Również pozostaje mi przytaknąć. Szkoda jedynie, że trudno mi na ten moment widzieć losy Jose w jasnych barwach – a zasłużył sobie na bogactwo, niezbyt skalane dziedzictwo i przede wszystkim szacunek nie tylko osób szczerze zainteresowanych tym sportem jak mało kto. Nietrudno natomiast wyobrazić mi sobie, że spotyka się z odbiorem takim, z jakim spotkał się jego klubowy kolega w postaci Renana Barao po utracie pasa i drugiej porażce z Dillashawem – orbitujący na granicy jakiejkolwiek atencji dobry zawodnik. I nikt więcej.