Bóg przemówił. Fedor wraca.
Największa legenda w historii MMA, kowadłoręki Rosjanin Fedor Emelianenko zapowiedział powrót do ringu.
W 2010 roku na wizerunku uchodzącego wówczas za najlepszego zawodnika MMA na świecie Ostatniego Cesarza zaczęły pojawiać się rysy.
Pionierem, który nie okazał krzty szacunku legendarnemu Rosjaninowi, został obecny mistrz kategorii ciężkiej UFC, Fabricio Werdum, który zmuszając Emelianenkę do jednokrotnego, nieśmiałego klepnięcia w udo, zatrząsł fundamentami, na jakich od dawna zbudowana była światowa hierarcha kategorii ciężkiej. Później młot historii w swoje gargantuiczne łapska wziął wielkostopy Antonio Silva, rozbijając Rosjanina potężnymi ciosami z góry. Jakby tego było mało, na koniec Fedora upokorzył naturalny średni, Dan Henderson, ostatecznie zamykając pewien rozdział w historii i wysyłając Rosjanina na peryferia światowego MMA.
Emelianenko stoczył jeszcze trzy zwycięskie walki z rywalami niższego płazu, ale były to już ostatnie podrygi, swego rodzaju katharsis przed nieuniknionym. I faktycznie, po ubiciu Pedro Rizzo – za pomocą morderczego ground and pound przywodzącego na myśl historyczne boje z Antonio Rodrigo Nogueirą z czasów PRIDE – Rosjanin w 2011 roku ogłosił zakończenie wspaniałej kariery, przechodząc na zasłużoną emeryturę.
„Powrócę tylko, jeśli taka będzie wola Boga” – stwierdził rok później. Jeszcze w marcu 2015 roku, czyli ledwie cztery miesiące temu, przekonywał, że nawet 10 milionów dolarów i perspektywa walki z Brockiem Lesnarem nie zmusiłyby go do powrotu.
Tymczasem, stało się…
„Czuję, że czas powrócić do ringu. Wyzdrowiałem i zaleczyłem wszystkie stare rany.” – oświadcza Fedor Emelianenko dla UnionMMA – „W ostatnich trzech latach utrzymywałem formę fizyczną, choć jeszcze nie jestem gotowy, by iść na bitwę. Dlatego ostatnio zacząłem intensywne treningi. Zebraliśmy zespół zróżnicowanych trenerów i sportowców, którzy pomogą mi w treningu. Negocjacje z promocjami organizującymi walki są w toku. Gdy porozumienie zostanie osiągnięte, pojawi się informacja o dacie walki oraz rywalu.”
A zatem Rosjanin otrzymał znak z niebios, bo cóż innego mogło przekonać go do zmiany zdania?
A może to same diabły wcielone pod postaciami menadżera Rosjanina, Vadima Finkelsteina, szefa Bellatora, Scotta Cokera, i powracającego do biznesu MMA Nobuyuki Sakakibary skusiły bezwolnego Emelianenkę do zakasania rękawów i powrotu na ring?
Jak wieść gminna niesie, Emelianenko nie opływa w bogactwa, a w zeszłym roku podczas pobytu w Kanadzie świadczył nawet usługi śniadaniowe – tj. spożywał wspólny posiłek z każdym chętnym, który uiścił odpowiednią opłatę. Sam Fedor narzekał też niedawno, iż rosyjscy zawodnicy w ogóle nie chcą korzystać z jego bogatych doświadczeń, podczas gdy on ma im tak wiele do przekazania. Nie trzeba się szczególnie wysilić, by dostrzec w tych poczynaniach próby napełnienia sakwy – obecnie najwyraźniej nie tak już ciężkiej, jak w czasach, gdy Bóg nie poprosił jeszcze Fedora o powrót.
W grę wchodzą najprawdopodobniej tylko dwie organizacje, które mógłby zasilić Emelianenko – dowodzone przez Vadima Finkelsteina rosyjskie M-1 Global oraz przee wszystkim zasilany pieniędzmi Viacomu amerykański Bellator pod sterami Scotta Cokera. Ten ostatni zresztą nieco ponad pół roku temu nie ukrywał, że chciałby wcielić się w rolę Fedorowego Boga, ściągając go z emerytury, ale wszystko wskazywało na to, że ostatecznie sztuka ta mu się nie powiodła. Rosjanin za to chętnie uczestniczył w wydarzeniach promocyjnych organizowanych przez Bellatora, pełniąc na nich rolę ambasadora, co zdaje się sugerować, że właśnie okrągła klatka drugiej organizacji świata stanie się areną powrotnych bojów Emelianenki.
Dziennikarz Dave Meltzer sugerował co prawda, że broni nie składa jeszcze UFC, ale szanse na to, że Dana White po wielu, wielu latach niepowodzeń w końcu dopnie swego, sprowadzając Rosjanina, wydają się iluzoryczne.
Nie ulega wątpliwości, że 38-letni Emelianenko nie powraca, aby rozdawać karty w światowym MMA. Wraca po pieniądze, których zawsze mu brakowało. Nawet bowiem w czasach świetności PRIDE, gdy uważany był już za najlepszego na świecie, za swoje występy zgarniał grosze.
Wbrew pozorom Rosjanin nie jest zawodnikiem, który byłby magnesem dla fanów i gwarantem wysokiej oglądalności czy dobrej sprzedaży PPV. Jego starcia z Danem Hendersonem, Antonio Silvą, Andreiem Arlovskim czy Timem Sylvią nie wykręciły żadnych spektakularnych wyników, których teoretycznie moglibyśmy oczekiwać od najlepszego zawodnika MMA w historii.
Tym niemniej, zwłaszcza w Japonii Emelianenko nadal cieszy się ogromną estymą, a jego legenda jest wciąż żywa. I to najprawdopodobniej właśnie w kraju kwitnącej wiśni przy okazji noworocznej gali – być może organizowanej w wyniku współpracy Cokera i Sakakibary – ujrzymy go ponownie wymieniającego ciosy z jakimś nieszczęśnikiem.
W Bellatorze znajduje się kilku takowych, którzy mogliby nadać się na przywitanie Rosjanina – czyli zawodników, którzy mają jeszcze (jakieś) nazwisko, ale od dawna mniej lub bardziej nie domagają pod względem umiejętności sportowych. By wymienić tu chociażby Tito Ortiza, zwycięskiego ostatnio Bobby’ego Lashley’a, nadal niezwykle medialnego Kimbo Slice’a czy nie składającego broni pomimo ponad 50-tki na karku Kena Shamrocka. W tle przewija się też Cheick Kongo, choć akurat on medialnością nie grzeszy.
Na wieść o powrocie Ostatniego Cesarza fani na całym świecie podzielili się na trzy obozy – nienawistników, których pominiemy, romantyków, którzy „nieważne, z kim, nieważne, gdzie – ważne, że wraca”, oraz romantyków-realistów, którzy w powrocie Boskiego Emelianenki widzą jakże ludzką – czyli Rosjaninowi, jak mogło się wydawać, obcą – pogoń za srebrnikami, jakże kontrastującą z jego wcześniejszymi zapowiedziami. Fedor bowiem jawił się jako człowiek, który nie rzuca słów na wiatr. Wrażenie takie potęgowała jeszcze bardziej niebywała oszczędność, z jaką przez całą swoją karierę dzielił się swoimi przemyśleniami. Otwierał usta tak rzadko, że gdy już to robił, cały świat zamieniał się w słuch.
Nie odbieram Fedorowi prawa do powrotu. Kimże jesteśmy, żeby mu bronić? W życiu kluczowy bowiem jest pragmatyzm i jeśli Rosjanin otrzyma górę złota za swój powrót, nie powinien oglądać się na złamane serca ckliwych fanów, którzy najchętniej pamiętaliby go tylko z batalii, jakie toczył w czasach PRIDE. Którzy mieli trzy lata na pogodzenie się z jego odejściem – i dobrze ten czas wykorzystali! Którzy mają jak żywo w pamięci innych wielki wojowników nie wiedzących, kiedy odejść – BJ Penna, Chucka Liddella czy Andersona Silvę. Fanów, dla których Ostatni Cesarz pozostaje synonimem najwyższej sportowej klasy, na wspomnienie której prawdziwą katorgą jawi się oglądanie go w niezłej w porywach – bo w lepszej przecież już nie będzie – formie przeciwko co najwyżej trzeciemu garniturowi światowego MMA. To ohydna dekompozycja majestatycznego obrazu Fiodora, jaki utrwalili sobie w pamięci. Utrwaliliśmy.
Tak. Legenda Fedora Emelianenko obrosła już mchem historii. Wspaniałej historii. I teraz, kiedy wszystkie jej rozdziały zostały już zapisane, Najpotężniejszy powraca, by napisać kolejny. Rozdział, który w niczym nie dorówna tym najlepszym, już dawno zamkniętym. Nawet się do nich nie zbliży.
Powraca do świata, w którym brylują wyszczekani Conor McGregor i Ronda Rousey. Świata, do którego nie pasuje.
Powraca, aby wcielić się w rolę, której od wielu lat nie jest już w stanie odgrywać.
Komentarze: 6