Chris Weidman – przeciętniak na szczycie
Prawdziwą wartość ma jedynie szacunek wroga. Nie wszyscy jednak zdają sobie z tego sprawę, poklasku poszukując tam, gdzie nigdy go nie znajdą.
Rozdający karty w kategorii muszej UFC Demetrious Johnson, który od czasu zdobycia pasa mistrzowskiego we wrześniu 2012 roku zdołał go obronić w dominującym stylu aż sześciokrotnie, przestał walczyć. Pogodził się z losem. Nigdy nie zostanie gwiazdą, zawodnikiem, na walki którego z utęsknieniem wyczekiwać będzie cały świat. Jego doskonałe uderzenia, mordercze zapasy i błyskotliwa gra parterowa, a wszystko to wsparte nie lada inteligencją, nie pomogą. O Johnsonie nie będą śpiewać pieśni – nawet jeśli Henry Cejudo czy John Dodson zmuszą go, by wzniósł się na wyżyny swoich możliwości, serwując (nielicznym) fanom techniczną maestrię w oktagonie. Nawet jeśli zafundują spektakularne widowisko. Wreszcie nawet jeśli Joe Rogan podczas każdej transmisji i w każdym podcaście pompował będzie Wszechmocną Mysz na najlepszego zawodnika na świecie, Mysz pozostanie myszą. Szarą. Bez charakteru.
Jak stwierdził kiedyś Ian McCall, jego kubek ze zdjęciem Joe Rogana ma więcej charyzmy niż Demetrious Johnson. Nie każdy może być showmanem. Zwłaszcza w kategorii wagowej, w której dorośli mężczyzni wnoszą na wagę niespełna 57 kilogramów, wyglądając przy innych zawodnikach jak ich synowie – ci młodsi. Trudno o szacunek, choćby Johnson zakładał latające balachy i nokautował rywali kopnięciami tornado. Nie dla niego chwała i uwielbienie rzeszy fanów. Tych wysmakowanych, lubujących się w pokazie technicznej maestrii kupił już dawno. To jednak tylko garstka, reszty nie widać.
Chris Weidman jest inny. Walczy. Nadal próbuje. Stara się. I trudno się dziwić. Wszak zdetronizował wieloletniego arcymistrza. Maga. Zawodnika, który uchodził za tego jedynego, najlepszego, niepowtarzalnego. Który rozprawiał się z rywalami od niechcenia, demonstrując niedoścignioną maestrię. Finezję. Polot. Anderson Silva był ikoną, symbolem. Zwłaszcza po pojedynkach z Chaelem Sonnenem, które wyniosły go na nowy, wcześniej nieosiągalny, poziom rozpoznawalności. Miał wszystko.
I wówczas pojawił się niepokonany żółtodziób, któremu Matt Serra kilka lat wcześniej wywróżył pas mistrzowski. Zawodnik, który zabrał brazylijskiemu wirtuozowi wszystko. Poza uznaniem. Szacunkiem. Ten ostatni Pająk straci później, ale to historia na osobne opowiadanie.
Weidman był przekonany, że po dwukrotnym rozmontowaniu dominatora kategorii średniej, zawodnika uznawanego za nietykalnego, spłynie na niego złoty deszcz. Że zostanie obdarzony honorami należnymi pogromcy arcymistrza. Że przejmie blask swojej ofiary, kilka choćby promieni. Nic takiego jednak się nie stało.
W obu pojedynkach to Anderson Silva był bowiem postacią, na którą zwrócone były oczy całego świata. W pierwszej batalii zastanawiano się, jakie cuda tym razem Brazylijczyk zaprezentuje w oktagonie, w drugiej – jak wypadnie po powrocie, czy znów wcieli się w rolę oktagonowego komika. Wszystko kręciło się wokół Pająka. Weidman był gdzieś na uboczu. Na drugim planie.
Zakończenia obu walk – choć nie pozostawiające złudzeń, za to pozostawiające Silvę na deskach a to ośmieszonego i nieprzytomnego, a to jęczącego z bólu po makabrycznym złamaniu – stanowiły w ogólnym odczuciu raczej asumpt do kwestionowania klasy nowego mistrza, zamiast stanowić pod nią podwaliny. „Gdyby Anderson nie pajacował w pierwszej walce, gdyby nie złamał nogi w drugiej„ – powtarzano jak mantrę.
Dwie batalie Chrisa Weidmana z Andersonem Silvą nie były historią wielkiego triumfu Amerykanina – to była historia upadku z piedestału brazylijskiego dominatora.
To nie wszystko jednak. I nie chodzi teraz o niską częstotliwość występów mistrza, choć i ona odgrywa tu pewną rolę. Na swoje medialne nieszczęście bowiem Chris Weidman jest… normalny. Przeciętny. Szary. Nijaki? Zwykły człowiek, który znalazł się na szczycie.
Gdyby uosabiającego przeciętność Johna Smitha za pomocą magicznej różdżki zamienić w mistrza UFC, zachowywałby się jak Chris Weidman. Na początku trochę nerwowy w zetknięciu z medialną otoczką, z czasem jednak przyzwyczajający się do nowej roli, wysławiający się coraz spokojniej, nabierający ogłady. Nie szokujący. Nie wygłaszający kontrowersyjnych tez. Odpowiadający tak, jak odpowiedziałby każdy. Poruszający się w ramach tego, co społecznie uznane za normalne. Z każdym zwycięstwem zyskujący coraz większą pewność siebie. Nie rozumiejący, dlaczego pomimo posiadania tak dobrego CV nadal nie zaskarbił sobie miłości fanów. A przynajmniej nie w takim stopniu, jaki sobie wymarzył. Na jaki w swojej opinii zasługuje.
Zmuszony prosić o szacunek w wywiadach. Domagać się go. Płaszczyć się przed niewybrednymi gustami motłochu.
Nawet machina promocyjna UFC miała problemy z przekonwertowaniem Chrisa Weidmana na człowieka, który wzbudziłby jakiekolwiek zainteresowanie medialne. Zdecydowano się na najprostszą drogę – Chris został amerykańskim patriotą. All-Americanem. Na początku nie patrzył na to przychylnie. Były to bowiem czasy, gdy mordercze boje w oktagonie toczył inny All-American, ten oryginalny, Brian Stann. Później Chrisowi już przeszło. Bez flagi Stanów Zjednoczonych nie opuszcza domu.
Weidman nie jest człowiekiem, którego się kocha albo nienawidzi. Można przejść obok niego obojętnie. Nic się nie stanie.
Jest jednak coś jeszcze. To styl walki Amerykanina. Jak to niezwykle trafnie określił niedawno Luke Rockhold – styl drwala.
Tak w istocie jest. Chris Weidman przebłyski miewa tylko od wielkiego dzwona. Raz na jakiś czas tylko machnie siekierą w sposób wzbudzający zachwyt – jak w starciu z Markiem Munozem, gdy powalił Filipińczyka kapitalnym łokciem. Poza tymi odosobnionymi przypadkami Weidman jest mistrzem rzemieślniczym. Nie uświadczymy w jego wykonaniu polotu, finezji. Jakakolwiek gracja jest mu obca.
Jest jednak nawet gorzej – Amerykanin jest bowiem przeraźliwie wolny. Nie jest zawodnikiem, który dysponuje zwierzęcą dynamiką. Nawet na tle czołowej piętnastki dywizji średniej refleks, szybkość Weidmana nie mogą robić wrażenia. I to widać. Widać, że nie skraca dystansu niczym Lyoto Machida za najlepszych lat, nie balansuje tułowiem niczym Anderson Silva, nie wyprowadza kombinacji niczym Vitor Belfort. Widzą to przeciętni fani. Tacy, których jest najwięcej, a których poklasku Chris poszukuje.
Nieliczni, którzy zadadzą sobie trud bliższego przestudiowania umiejętności Weidmana, dostrzegą, że swoją specyficzną ślamazarność z ogromną nawiązką rekompensuje nieprawdopodobnym wręcz wyczuciem dystansu i czasu, świetnym wykorzystaniem długich ramion, niebywałą konsekwencją w realizowaniu założeń taktycznych oraz ogromną inteligencją. Większość jednak tego nie dostrzega i nigdy nie zada sobie trudu, aby to dostrzec – bo też na pierwszy i dziesiąty rzut oka trudno wychwycić te elementy. Łatwiej dostrzec pewną taką niegramotność w poczynaniach, zwłaszcza stójkowych, Weidmana, brak lekkości na nogach, swoiste człapanie po deskach oktagonu zamiast sunięcia po nim. Żeby chociaż można było określić go mianem artysty nokautu…
Ronaldo Jacare Souza ma mistrzowski parter, Vitor Belfort historię i szybkie pięści, Yoel Romero olimpijskie zapasy, Michael Bisping niewyparzony język, Lyoto Machida kontrujące karate, Anderson Silva finezję, Gegard Mousasi charakterystyczną ospałość. Nawet Tim Kennedy ma wojsko! Co natomiast ma Chris Weidman? Wszystko. I nic. Może poza historią z problemami z utrzymaniem stolca, którą emocjonowały się wszystkie portale branżowe po ostatniej walce o pas mistrzowski kategorii średniej.
To symptomatyczne. Mistrz znajduje się prawie na samym szczycie piramidy Maslowa, poszukując uznania i szacunku, podczas gdy media deliberują o jej nizinach – potrzebach fizjologicznych. Trudno im się jednak dziwić. Nie jest łatwo pisać o Chrisie Weidmanie.
Naprawdę silni ludzie nie tłumaczą, dlaczego wymagają szacunku. Ich orężem są czyny.
Chrisowi Weidmanowi nie brakuje umiejętności. Brakuje mu jednak cierpliwości. Choć i ona może nie wystarczyć, bo po zdobyciu pasa mistrzowskiego nowojorczyk niewiele się zmienił w porównaniu z tym, kim był, debiutując w 2011 roku w UFC. Nadal pozostaje solidnie przeciętny.
Komentarze: 1