Historia zatacza koło
Prehistoria MMA. UFC znajduje się na początku drogi, która za kilkanaście lat zaprowadzi tą amerykańską organizację na sam szczyt.
Ameryka Północna 1994
16 grudnia 1994 roku, Tulsa, Oklahoma. UFC 4. Minęło ledwie kilkanaście miesięcy od pierwszej gali Ultimate Fighting Championship. Nowy sport znajduje się w powijakach.
Włodarze UFC kontynuują zapoczątkowany na pierwszej gali format turniejowy. Na poprzedniej, oznaczonej numerem 3 legendarny Royce Gracie, który zwyciężył dwa pierwszej turnieje, sensacyjnie odpadł w półfinale po tym, jak po zaciętym boju pokonał nieznanego Kimo Leopoldo, przypłacając rzeczone zwycięstwo kontuzją – której, podobno, nabawił się zresztą już wcześniej. W rezultacie w półfinale przed rozpoczęciem pojedynku z Haroldem Howardem – który zapowiadał przed walką, że nie może doczekać się przetestowania rozwijanego przez siebie własnego systemu jiu jitsu przeciwko takiemu mistrzowi jak Gracie – narożnik Brazylijczyka rzuca ręcznik, poddając swojego podopiecznego.
Tymczasem jesteśmy już przed finałową walką gali UFC 4. Royce Gracie tego samego wieczora pokonał w ćwierćfinale 51-letniego Rona van Cliefa, by następnie w półfinale stoczyć zażarty bój z legendarnym Keithem Hackney’em – legendarnym dlatego, że kilkadziesiąt minut wcześniej w jednej z najbrutalniejszych scen w historii UFC, znajdując się w pozycji bocznej, zadał kilka potężnych ciosów w krocze Joe Sona. Po niełatwym boju Gracie ostatecznie wychodzi obronną ręką ze starcia z Hackney’em. W finale czeka na niego pierwszy zapaśnik z prawdziwego zdarzenia, jaki zawitał do UFC – ważący 30 kilogramów więcej niż Brazylijczyk Dan Severn. Gracie po raz pierwszy mierzy się z kimś, kto chce pójść z nim w tany w parterze.
Finałowe starcie sędziował mający wówczas 32 lata John McCarthy. Zgodnie z przewidywaniami Royce kilkadziesiąt sekund po rozpoczęciu pojedynku znajduje się na plecach, a w jego gardzie spoczywa 120-kilowy kolos. Jeśli zastanawialiście się kiedyś, kiedy narodziło się lay and pray, to ta walka stanowić będzie odpowiedź. McCarthy na UFC 4 nie miał możliwości przerywania pojedynków – przez kilkanaście minut w walce nie działo się niemal nic godnego uwagi. Jak po wielu latach wspominać będzie Severn, nie chciał wtedy korzystać z uderzeń, a te które w końcu wyprowadził, były rzucane bez przekonania. W końcu jednak po dziesięciu minutach Brazylijczykowi udaje się zapiąć trójkąt nogami na niczego nieświadomym Amerykaninie. Chwilę potem jednak zmuszony jest odpuścić, znajdując się w mało komfortowym miejscu, wciśnięty w siatkę przez potężnego zapaśnika. Po kilku minutach znów jednak zapina trójkąt nogami i tym razem Severn zmuszony jest odklepać, torując tej technice drogę do światowej sławy. Jak po wielu latach powie Amerykanin, nigdy później w swojej przebogatej karierze nie dał się złapać więcej w trójkąt, błyskawicznie wyciągając wnioski z lekcji, której udzielił mu Royce Gracie, a którą to przypłacił porażką w finałowej walce gali UFC 4 i utratą szansy na 64 tysięcy dolarów – nagrody dla zwycięzcy UFC 4.
Wiktoria ta była ostatnią w UFC dla legendarnego Brazylijczyka. Jego ostatni wielki triumf. Na gali UFC 5 zremisował z Kenem Shamrockiem, a na UFC 60 dwanaście lat później musiał uznać wyższość Matta Hughesa, w którym to pojedynku dokonało się symboliczne przejęcie pałeczki od starych mistrzów przez nowe pokolenie zawodników mieszanych sztuk walki.
Azja 2000
Przenosimy się teraz sześć lat do przodu. Jesteśmy w Japonii, w Tokio. Mamy 26 maja 2000 roku. Uznawany przez wielu za najświetniejszego ze wszystkich Gracie 42-letni wówczas Rickson po raz ostatni w karierze wchodzi do ringu, co ma miejsce na gali Colosseum 2000. Jego rywalem jest legenda japońskich ringów i współtwórca organizacji Pancrase, Masakatsu Funaki. Pojedynek poprzedzają wielotygodniowe, burzliwe negocjacje na temat zasad, jakie towarzyszyć mają zawodnikom w ringu. Rickson najpierw dąży do tego, by jedynym sposobem na rozstrzygnięcie walki było poddanie się jednego z zawodników, sprzeciwiając się możliwości rzucenia ręcznika przez narożnik, co oznacza, że nokaut… nie kończyłby pojedynku! W późniejszej fazie Brazylijczyk ma obiekcje co do użycia kolan i ciosów na głowę, ale ostatecznie oglądana przez blisko 30 milionów widzów walka dochodzi do skutku.
Zanim Rickson i Funaki weszli do ringu, pot, krew i łzy zostawili tam tego samego wieczoru między innymi Mario Sperry, Genki Sudo czy Yuki Kondo. Tymczasem walka brazylijskiego wirtuoza z japońskim specem od catch-wrestlingu okazała się całkowicie jednostronna. Rickson szybko zdobył dosiad, obijając niemiłosiernie Japończyka, który potem oddał plecy, co skwapliwie wykorzystał Brazylijczyk, zapinając duszenie. Duma nie pozwoliła Funakiemu odklepać, ale grymas na jego twarzy, wyraz jego oczu i późniejszy tryb zombie, w którym się poruszał, potwierdzają, że zdecydowanie miał już dość – co zresztą sam przyznał po walce, mówiąc, że wydawało mu się, że wyzionie ducha, będąc w piekielnym uścisku Brazylijczyka. Rickson wspaniałomyślnie jednak rozpiął duszenie, zanim interweniował sędzia.
Jak wspomniano, była to ostatnia walka, jaką oficjalnie stoczył mityczny zwycięzca ponad 400 bojów i przez wielu uważany za największego Gracie w historii, Rickson. Potem poświęcił się już wyłącznie aspektowi trenerskiemu, a pokonany i upokorzony przezeń Funaki tego samego wieczora ogłosił – jak się okazało, przedwcześnie – zakończenie swojej kariery.
Europa 2013
Po wizytach w Ameryce Północnej 1994 roku i Azji 2000 roku teraz przenosimy się do Europy czasów współczesnych. Mamy 16 listopada 2013 roku. Niemcy, Saafeld, gala organizowana przez La Familia Fight Club. Marcin Bandel w stylu Ricksona z walki przeciwko Funakiemu demoluje w pierwszej rundzie Jonny’ego Kruschinske, by ostatecznie poddać go dźwignią na łokieć.
Polak dołącza tym samym do brazylijskich legend, które złotym zgłoskami zapisały się po wsze czasy w historii MMA. Podobnie jak Royce Gracie i Rickson Gracie odnosi swoje jedenaste z rzędu zwycięstwo przez poddanie. Dla tego pierwszego stanowiło ono moment zwrotny, od którego jego legenda zaczęła stopniowo przygasać. Natomiast po swoim jedenastym z rzędu oficjalnym triumfie przez poddanie Rickson Gracie ostatecznie zakończył karierę.
Jak wiele jest w stanie zrobić Marcin Bandel – dotychczas podążający ścieżką wytyczoną przez dwóch brazylijskich wirtuozów – by jedenaste kolejne zwycięstwo stanowiło dlań wstęp do zupełnie innego, lepszego rozdziału jego kariery?
fot. graciemag.com
Ha, naprawdę Polak jest trzecim w historii, który dokonał czegoś takiego? Brawo dla Marcina. Ciekawe jak potoczy się jego dalsza kariera.
Nie wiem jak dokładnie Marcin stoi ze stójką, ale to co robi w parterze jest imponujące :)
Puczi, głowy nie dam za to, że nie ma na całym świecie nikogo, kto miałby podobną passę. Od siebie dodam tylko, że Bandel jest nawet lepszy od obu Gracie, dlatego że Rickson jedną z walk w swojej serii skończył dopiero w trzeciej rundzie (Marcin wszystkie w pierwszej), natomiast Royce’owi niektórzy zaliczają tą „porażkę” Haroldem Howardem, która powoduje, że rzeczonej passy nie ma.
Proste, Marcin pokazuje że mata to jego życie. Za jakiś czas będzie można się pochwalić ze się z nim trenowało. Oby tak dalej Bomba ! DJJ PANY
Tak sie zastanawiałem jak się skończy ów art i jakoś mi nie przyszlo do głowy ,że to bedzie Bomba. Aczkolwiek samego artykułu nie nazwałbym w taki sposób, gdyż jak dla mnie troszkę mu brakuje do Twoich perełek. Ostatnia wygrana Bandla z kolesiem, którego nawet młodszy brat mego ziomka z kosza ostatnio sprał (fakt decyzją przegrał, ale po proteście sędziów – zmieniono werdykt), to imo za mało, by tylko w bilansie i sposobie zakończenia upatrywać powiązania między sławami z Brazylii a naszym rodakiem. Życze mu jak najlepiej, ale chcę go zobaczyć z kimś na poziomie.
Cody McKenzie może się pochwalić również 11 poddaniami z rzędu w swoim rekordzie. :D
Gdyby liczyć pojedynki w TUF, miałby 13 wygranych z rzędu przez poddanie, w tym 12 z rzędu przez gilotynę .
Mocna rzecz! Widzę, że dla niego również seria skończyła się na 11, podobnie jak dla obu Gracie..
Ciekawy pomysł na temat, ale to porównanie Bandela do Gracie family jest dla mnie takie jak porównywanie Cody’ego McKenzie do Gracie family. Takie jak porównywanie Deontay’a Wildera do Mike’a Tysona. Nie wiem jak to opisać nawet. Niby spoko, ale nie jest spoko.
Szacunek dla Marcina i czekam na walki z lepszymi zawodnikami, bo czas zmierzyć się z kimś mocnym. Życzyłbym sobie zobaczyć Bombę na gali UFC w Polsce.
W temacie najbardziej podobało mi się wspomnienie walki Ricksona Gracie z Masakatsu Funakim. Za małolata oglądałem tą walkę z milion razy. Odświeżam ja sobie od czasu do czasu i łącznie obejrzałem ją już z 2 miliony razy. Fajnie, że ktoś w tych czasach naskrobał o niej kilka słów.
Ciekawy artykuł i trafne spostrzeżenia, jednak porównując Bandla do jakby nie patrzeć legend sportu to dla mnie trochę na wyrost, bynajmniej na dziś dzień. Niemniej jednak ciekawa lektura z początków tego sportu i biografia w pigułce. Za to dzięki.
W tekście chodziło, rzecz jasna, o podkreślenie dokonań Marcina oraz przypomnienie dwóch wielkich zawodników, którzy akurat znaleźli się swego czasu w podobnej (pod względem ilości wygranych) sytuacji. Każdy minimalnie orientujący się w temacie czytelnik wie, że przed Polakiem jeszcze daleka – i oby pomyślna – droga.
Fajny art.Nic tylko po gratulować Marcinowi.